Tottenham zaczyna wyraźnie „zasysać”. Czy to już pora, by zastąpić Pochettino?

01.10.2019

Tottenham Hotspur. Co myślicie, słysząc tę nazwę? Pomijamy oczywiście zadeklarowanych hejterów, którzy tylko czekają na okazję by wbić szpileczkę, a także wiernych fanów (czy to od niedawna, czy od ponad dekady), krzyczących co chwilę „COYS!” itp. Mamy na myśli przeciętnego kibica, interesującego się choć trochę ligą angielską. Tak – Tottenham od jakiegoś czasu zdecydowanie kojarzy się z czołówką Premier League, co jeszcze jakiś czas temu wydawałoby się niemal abstrakcją. Można wymienić kilku ojców tego sukcesu, ale jeden z nich bez wątpienia zasiada na ławce trenerskiej.

 Odbierz zakład bez ryzyka z kodem GRAMGRUBO530 w BETCLIC – jest już legalny w Polsce!

– Wierzę, że Mauricio będzie trenerem, który – dzięki swojej energii, ofensywnemu stylowi gry – przyjmie styl gry, z którym utożsamiamy się w naszym klubie. Udowodnił, że ma umiejętność rozwijania poszczególnych zawodników, jednocześnie budując świetny „team spirit” i zwycięską mentalność – tak w 2014 roku witał Argentyńczyka w klubie Daniel Levy. Swojej ekscytacji nie ukrywał także Pochettino, wieszcząc, że Tottenham to świetny klub ze wspaniałymi kibicami i wielkimi możliwościami. Chciałoby się powiedzieć, że to oklepane frazesy, które możemy usłyszeć niemal na każdej prezentacji nowego menadżera. W Londynie stało się jednak inaczej. Pochettino naprawdę spełnił to wszystko, o czym mówił Levy.

Kiedy Argentyńczyk po bardzo udanym debiutanckim sezonie w Southampton przenosił się na White Hart Lane, Tottenhamowi do wielkości brakowało dużo. Bardzo dużo. Klub miewał przebłyski, które jednak można było nazwać pojedynczymi wystrzałami. Porównując to z obecną tabelą, chciałoby się porównać tamte „Koguty” z obecnym Leicester (z tym że wtedy walczyło się z top4/top5, a nie jak obecnie z top6). Spore oczekiwania, fajnie wyglądający projekt i liczenie, że w końcu uda się zrobić znaczny krok naprzód. Tottenham próbował osiągnąć to na różne sposoby, zatrudniając m.in. „nowego Mourinho”, czyli Andre Villasa-Boasa. Wszystko to było jednak jak przysłowiowa krew w piach. O stabilizacji na najwyższym poziomie wciąż można było jedynie pomarzyć.

Początek niczym bajka

Nowy projekt mógł być jednym z tych wymarzonych, których nikt się nie spodziewał. W pierwszym sezonie w Londynie Pochettino i jego Tottenham zajęli piąte miejsce w lidze, ale wszyscy pamiętamy, co działo się rok później. Leicester w szokujący i zadziwiający sposób pędziło w stronę mistrzostwa, a przez długi okres głównym konkurentem wydawały się właśnie „Koguty”. Gdyby nie przespana końcówka sezonu, która poskutkowała frajerską wręcz utratą wicemistrzostwa, „Totki” mogły liczyć na coś więcej. Od 28. kolejki Tottenham oddał rywalom aż 17 punktów – do ewentualnego mistrzostwa, pierwszego od 55 lat, brakowało ostatecznie dwunastu… Pochettino już w drugim roku mógł dokonać rzeczy niebywałej, jednak nie wykorzystał najlepszej okazji, jaką dał mu los. Reszta ligowych rywali była wyjątkowo, wręcz niewyobrażalnie słaba. Co z tego, że w kolejnym sezonie Tottenham zdobył aż 16 punktów więcej – 86 oczek przy świetnej Chelsea Antonio Conte wystarczyło „tylko” na wicemistrzostwo. Co prawda także pierwsze od ponad 50 lat, ale w klubie myślano już o większych rzeczach.

Pochettino + Tottenham. To przez długi czas brzmiało jak małżeństwo idealne. To u „Pocha” eksplodował talent Harry’ego Kane’a, którego nazywano  wtedy „One Season Wonder’em”. To Argentyńczyk postawił na młodziutkiego Dele Alli’ego, czyniąc go jednym z największych objawień Premier League. To on doszlifował talent Eriksena, to on rozwinął Alderweirelda i stopniowo także Sona. Argentyńczyk był jednym z trenerów, których się niezwykle ceni – tych, którzy nie tylko nie psują tego co mają, ale rozwijają. Może nie tak jak Klopp czy Guardiola, ale pracując w klubie pokroju Tottenhamu, który jednak dla większości zawodników nie jest szczytem marzeń, Pochettino wyciągnął bardzo, bardzo dużo. Sprawił, że nie pamiętamy tego podziału na TOP4, który obowiązywał niemal przez całą pierwszą dekadę XXI wieku. Najpierw do pierwszej czwórki wepchnął się Manchester City – na początku kosztem Liverpoolu, potem kosztem rywala zza miedzy. Tottenham obecnie także jest odbierany jako drużyna najlepszej czwórki i jej stały bywalec. Nie ukrywajmy – nawet pięć lat temu wydawało się to nie do pomyślenia.

Nie wszystko złoto, co się świeci

Patrząc na wykonaną przez Argentyńczyka pracę, można by mu słodzić godzinami. Tym bardziej, jeśli dołożymy do tego największą z możliwych do wymarzenia rzeczy, czyli grę w finale Ligi Mistrzów. Przypomnijmy – pierwszym w całej historii klubu. Tottenham w końcu dojrzał i potwierdził na arenie międzynarodowej to, co pokazywał w kraju. Jak na ironię właśnie w tym momencie zaczęły się… problemy. Wyeliminowanie przechodzącej przez spory dołek Borussi Dortmund, pokonanie Manchesteru City w świetnym, wyrównanym, ale i szczęśliwym ćwierćfinale oraz rewanż na Johan Cruyff ArenA, o którym chyba nie trzeba nic przypominać, zakrzywiły rzeczywistość. Od 23 lutego, Tottenham wygrał zaledwie trzy ligowe mecze, zdobywając zaledwie pięć punktów. Pięć! W dwunastu kolejkach! Gdyby takie coś przytrafiło się jakiemukolwiek klubowi na początku sezonu, słyszelibyśmy coraz śmielsze plotki o nadciągającym zwolnieniu. Takie po prostu są realia. Na korzyść i szczęście „Spurs” zadziałał fakt, że bezpośredni rywale w tabeli także zawodzili, dzięki czemu „Koguty” zajęły ostatecznie czwarte miejsce. Teoretycznie plan został wykonany, ale skończenie sezonu 26 punktów za Liverpoolem, z którym przez dużą część rozgrywek szło się niemal łeb w łeb, pokazywało ogromny regres.

To, że Tottenham „przerżnął” sześć ostatnich ligowych wyjazdów sezonu, to jedno. Najgorsze obecnie jest to, że po „prestiżowym” letnim triumfie w Audi Cup, podopieczni Pochettino dalej zawodzą. Nie ma reakcji w stylu: Nowy sezon, nowy ja”. Oczywiście – „Koguty” wygrały trzy na cztery domowe mecze, ale nie wygrały żadnego (!) z trzech wyjazdowych. Mamy październik, więc trochę słabo wygląda statystyka pokazująca, że Tottenham ostatni raz wygrał na wyjeździe w Premier League 20 stycznia, w dodatku z beznadziejnym Fulham, po zwycięskiej bramce na 2:1 w 93. minucie. To najzwyczajniej w świecie nie są liczby charakteryzujące jedną z czterech najlepszych drużyn w kraju. Bardziej pasują do tego, czym Tottenham był dekadę temu – niezłym, ale chwiejnym zespołem, po którym nie wiedzieliśmy czego możemy się spodziewać. Co więcej, ma to miejsce w sytuacji, w której Pochettino w końcu mógł zacząć kupować piłkarzy i to uczynił.

Ogromny dylemat

Czy jego misja się skończyła? Czy ten prężnie rozwijany projekt, wręcz galopujący w pierwszych dwóch/trzech latach, zaczyna niebezpiecznie zwalniać i tracić swój ogień? Pochettino to wciąż świetny fachowiec, jednak organizm, jakim jest piłkarska szatnia, czasem potrzebuje silnego bodźca. Duża część pierwszej jedenastki od lat jest taka sama, trener także. Pamiętajmy, że nawet Guardiola odchodząc z Barcelony po czterech latach pracy mówił, że zrobił to, bo nie mógł już wycisnąć więcej ze swoich zawodników. Nie było tej iskry, która na początku sprawiała, że Barcelona była kosmiczna. Pochettino w Tottenhamie jest już pięć lat. I choć jego ewentualne odejście wydaje się czymś wręcz abstrakcyjnym, a my nie wyobrażamy sobie „Kogutów” z kimś innym na ławce, być może właśnie takie rozwiązanie byłoby w tej chwili optymalne. Argentyńczyk prawdopodobnie odszedłby sam, gdyby udało mu się wygrać Ligę Mistrzów. Tak się nie stało, więc postanowił walczyć dalej. Pytanie, czy to nie jest ten moment, w którym podniesienie się z desek jest już niemal niemożliwe…

Jakie jest wasze zdanie? Start Ligi Mistrzów i wyjazd do Pireusu po punkcik z tamtejszym Olympiakosem także nie jest ani szczytem marzeń, ani spełnieniem oczekiwań. Dziś Tottenham podejmie u siebie Bayern i być może dowiemy się nieco więcej o tym, czy drużyna Pochettino wciąż ma „jakiś” potencjał. Z drugiej strony, nawet to nie będzie miarodajnym wyznacznikiem – między meczami domowymi, a wyjazdowymi, istnieje obecnie zbyt duży kontrast. Jeśli także uważacie, że zmiany i powiew świeżości nie byłyby takim głupim pomysłem, kogo widzielibyście jako kontynuatora dzieła Pochettino? Mourinho raczej odpada, nie tylko ze względu na „nieofensywną” filozofię i nieumiejętność funkcjonowania w młodej szatni. Allegri? To także nie ten nurt. Luis Enrique, kiedy już otrząśnie się po rodzinnej tragedii i uzna (o ile w ogóle), że chce wrócić do pracy? Na pewno ciekawa opcja. A może ktoś inny lub ostatecznie pozostanie „Pocha” i cierpliwe czekanie na progres? Dzielcie się swoimi opiniami w komentarzach.

 Odbierz zakład bez ryzyka z kodem GRAMGRUBO530 w BETCLIC – jest już legalny w Polsce!