Jezierski: „Czułem się tam bardziej bezpiecznie niż w Polsce”

16.11.2019
Ostatnia aktualizacja 22 maja, 2020 o 14:26

Remigiusz Jezierski doskonale zna specyfikę izraelskiego futbolu. W ubiegłej dekadzie występował bowiem w tamtejszych klubach – Hapoelu Beer Szewa oraz Bnei Sachnin. W pierwszym z nich zagrał w finale krajowego pucharu oraz zajął 4. miejsce w lidze.  Jakie powitanie przygotowali mu tamtejsi kibice? Jak zmuszano zawodników do odejścia z klubu? Czy w Izraelu jest wystarczająco bezpiecznie, by na spokojnie rozegrać mecz międzypaństwowy? O tym w naszej rozmowie.

Leci pan do Izraela tylko na mecz reprezentacji? A może też po to, by powspominać i spotkać się z dawnymi kolegami z zespołu?

Mój pierwszy cel to oczywiście mecz, a drugi – polecę tam jako przewodnik grupy z Polski. Spotkać się z kolegami będzie ciężko. Wszyscy mają taką tradycję, że wyjeżdżają na okres reprezentacyjny do Europy. Jeden jest w Madrycie, drugi w Budapeszcie, trzeci jeszcze gdzie indziej.

Jak pan trafił do Hapoelu Beer Szewa? Trzeba przyznać, że wówczas do Izraela trafiało wielu Polaków. Radosław Majdan, Grzegorz Wędzyński czy choćby Bartosz Tarachulski, z którym grał pan w klubie.

Trafiłem do Izraela przez agenta. Branża menedżerska jeszcze raczkowała w tamtym czasie, nie było to wszystko tak rozwinięte, ale mi się wtedy udało dobrze trafić.

Czym się różnił Hapoel od polskich zespołów?

Na pewno tym, że grał więcej po ziemi. Jak na polskie warunki, taka krakowska gra. Generalnie jest to dosyć popularne w Izraelu. Zarówno zespoły, jak i kibice oczekują takiej atrakcyjnej gry, z wieloma dryblingami. Nie jest to na pewno futbol angielski, w którym trzeba dużo biegać i walczyć.

Bardziej styl południowy?

Tak, jakbyśmy sobie wyobrazili dziesięciu Meliksonów na boisku.

Łatwo było polskim zawodnikom wejść do szatni w izraelskich klubach? Nie było jakiś problemów w związku z różnicami kulturowymi?

Do izraelskiej szatni jest łatwiej wejść niż do polskiej. U nas widać różne antagonizmy, patrzenie spod byka na osoby z innych krajów. W tamtych czasach o młodym mówili, że jest kotem, tak jak w wojsku. Zawsze były jakieś sytuacje, w których nowe osoby były tępione. A tam obcokrajowiec był nadzieją na lepszą grę.

W Izraelu jest limit pięciu obcokrajowców i każdy z nich już na starcie jest traktowany bardzo dobrze, otrzymuje kredyt zaufania. Dostaje duże wsparcie – zarówno w zespole, jak i ze strony kibiców. Dopiero potem jest weryfikacja. Jak radzisz sobie dobrze, jesteś tam bogiem, a jak źle – wyrzucają cię i szukają kolejnych piłkarzy na to miejsce.

W moim przypadku było tak, że poznałem się z zespołem na obozie w Belgii. Po dziesięciu dniach oni wrócili do siebie, a ja do Polski, ponieważ dziecko mi się wtedy urodziło. Dopiero wtedy dogadaliśmy szczegóły transferu, poleciałem do Izraela i czekała mnie niespodzianka. Wychodzę na boisko, a tam kibice śpiewają piosenkę na moją cześć. W Polsce to było coś niespotykanego. Wszyscy śpiewali “Remik, Remik, Remik…”. Patrzyłem zdziwiony, co tu się dzieje. Wszyscy byli mną zainteresowani. Tym, co u mojej żony, jak tam dziecko – czy zdrowe, czy wszystko w porządku.  Każdy zapytał, co u mnie, wszyscy uśmiechnięci.

Zupełnie inni ludzie niż u nas. I na pewno bardziej cwani niż my Polacy. My od razu – kawa na ławę, co w sercu, to na języku.

Czyli Polacy mogliby się od nich uczyć cwaniactwa w tym pozytywnym sensie?

To takie marketingowe podejście. Amerykański uśmiech, silne budowanie pierwszych relacji. A potem, z kim się bardziej polubimy, to już druga sprawa. My Polacy mamy inaczej. Gdy się zakochamy, to na zabój. Czy to w kobiecie, czy w przyjacielu.

Pod kątem drużyny też mocno pomogło mi ich podejście. Tak jak w szkole, gdy uczeń wchodzi do nowej klasy, czuje się wyobcowany. Tak samo jest w nowej pracy i w drużynie. Gdy czujesz wsparcie innych osób, łatwiej się pokazać z dobrej strony. I tak właśnie było w moim przypadku.

Te różnice wpłynęły też na to, że izraelscy piłkarze, którzy trafili do Polski, niekoniecznie sobie radzili. Był oczywiście Maor Melikson, ale to jeden z nielicznych wyjątków. Choćby w Śląsku był Oded Gavish, który sobie nie radził w ekstraklasie.

Fakt, to nie był udany transfer. Lepiej radzili sobie w Polsce Cohen czy Biton. Trzeba jednak powiedzieć, że w Europie ogólnie jest mało izraelskich piłkarzy, którzy robili wielkie kariery. Po pierwsze, jest to specyfika ligi, a po drugie – powiedzmy wprost – oni nie są tytanami pracy. To typowi południowcy, tak jak Greków nie ma w Europie zbyt wiele, tak samo zawodników z Izraela jest niewielu. Był Benayoun, także Elyaniv Barda, z którym miałem przyjemność grać. Gdy trafiłem do Hapoelu, on miał dziewiętnaście lat i wchodził do zespołu. Potem grał w Genku, występował w Lidze Mistrzów.

Jak pan wspomina współpracę na boisku i poza nim z tym zawodnikiem?

To bardzo inteligentny i otwarty człowiek. Pochodził z dobrej rodziny, związanej z futbolem, a więc były wobec niego spore oczekiwania. A tutaj przyszliśmy z Tarachulskim i go posadziliśmy na ławie.

W zespole była duża rywalizacja, ale to wpłynęło pozytywnie na nasze wyniki. Doszliśmy do finału Pucharu Izraela i zajęliśmy 4. miejsce w lidze, które dało nam grę w europejskich pucharach. Tylko ja już nie zdążyłem w nich pograć. To były czasy przed prawem Bosmana, byłem tylko wypożyczony. Wróciłem do Śląska, szukałem kolejnego wypożyczenia. I we wrześniu znów pojechałem do Beer-Szewy.

A jakiś czas później trafił pan do Bnei Sachnin.

Wtedy przyszedł tam trener, który prowadził mnie w pierwszym sezonie w Hapoelu i zapytał mnie, czy mógłbym pomóc. Walczyliśmy o utrzymanie, co się niestety nie udało. Przyznam też, że nie miałem tam za dobrego okresu.

Tylko z powodów sportowych?

Tak, rozegrałem tam kilkanaście meczów i nie zdobyłem ani jednej bramki w meczu ligowym. Może jakby liczyć asysty i asysty drugiego stopnia, może by to lepiej wyglądało…

Wtedy się patrzyło na napastników tylko w kontekście bramek?

Tak, ale ja zawsze byłem takim fałszywym napastnikiem. Teraz można powiedzieć, że nawet bardziej pomocnikiem. Po prostu z racji tego, że grałem dobrze tyłem do bramki, ustawiano mnie tak, że byłem z przodu.

Ostatnio jeden norweski dziennikarz chciał dowieść, kto jest najlepszym napastnikiem świata. Wziął pod uwagę Lewandowskiego, Suareza, Benzemę, Aguero i Kane’a. I doszedł do wniosku, że trudno wybrać jednoznacznie, gdyż teraz niekoniecznie bramki są najważniejsze. Lewandowski miał więcej goli na koncie od Suareza, ale mniej asyst.

Właśnie z racji tego byłem inicjatorem “asyst drugiego stopnia”. Czasami trzeba spojrzeć nieco szerzej. Często trener jest zatrudniany na szybko i nie jest w stanie od razu zrobić rewolucji. Nie sztuką jest ściągnąć kogo się chce, a wkomponować swój pomysł do zespołu, który się ma. Wszyscy szukają oczywiście bramkostrzelnych napastników, ale nie zawsze jest to takie łatwe. Właśnie tak było, że przy mnie korzystali inni napastnicy i pomocnicy, którzy zdobywali gole, bo ja im wypracowałem sytuacje.

Wróćmy do Izraela. Opowiedział pan nieco o pozytywnych momentach z czasu gry w Izraelu. Ale pewnie zdarzały się też jakieś negatywne incydenty ze strony kibiców?

Raczej nie. Tylko było tak, że gdy zawodnikom nie szło i chciano się ich pozbyć, zarówno działał w tej kwestii klub, jak i kibice. Nie było oczywiście takich sytuacji, jak z Bykowskim w Grecji, że grożono mu bronią. Zdarzało się natomiast, że piłkarzowi nagle zaginęło służbowe auto albo odcinano mu gaz i prąd w wynajmowanym mieszkaniu. Wszystko po to, żeby go zniechęcić.

Wiadomo, że kibicom nie jest daleko od uwielbienia do wyzwisk, ale tak jest wszędzie, także u nas. Nie było tam jednak żadnych gangów, mafii, przestępców, którzy będą grozić, kazać śpiewać, bo pobiją. Chuligaństwa tam praktycznie nie widziałem. Wtedy stadiony w Polsce były areną starć kibiców. A tam policjant jechał sobie grzecznie na koniu z gwizdkiem i upominał fanów, żeby się grzecznie zachowywali, niczym nauczyciel w klasie. Chociaż kibice byli dosyć głośni, to nikt nie wszczynał awantur. W Izraelu jest społeczeństwo obywatelskie, nikt swojemu nie zrobi krzywdy, bo mają wspólnego wroga. Gdy masz w sobie za dużo agresji i genu wojownika, to mówią: “bierz broń, idź na front, tam mamy wroga i możesz z nim walczyć”.

Na ulicach jest za to dużo bezpieczniej. Zawsze będę powtarzał, że czułem się tam bardziej bezpiecznie niż w Polsce. U nas ciemno, brudno, pełno pijaków i chuliganów. Te 15-20 lat temu, u nas po zmroku człowiek bał się wypuścić żonę i dzieci z domu. A tam życie wieczorami się toczy i nikt nikomu nic nie zrobi. Portfel może leżeć na ręczniku na plaży. Nawet nie ma szafek w aquaparkach, bo jest pewność, że nikt nic nie ukradnie.

Trafił pan do Izraela w okresie, gdy było dużo Polaków. A potem już zawodnicy z naszego kraju rzadziej wybierali ten kierunek, chociaż zainteresowania nie brakowało. Dlaczego to się zmieniło? Moda na polskich piłkarzy się skończyła?

Po prostu rynek się tam załamał. Coraz mniej płacili, wartość dolara spadała. A w Polsce robiło się coraz lepiej.

Czyli Polakom przestała się opłacać gra w Izraelu?

W czasach Andrzeja Kubicy, Wędzyńskiego, Brzęczka, Majdana było tak, że płacono nawet w setkach tysięcy dolarów. Najlepszy piłkarz zarabiał wtedy ponad siedemset tysięcy dolarów, a w Polsce co najwyżej w Wiśle Kraków niektórzy zarabiali po dwieście. Dopiero potem to rosło, doszło do pięciuset tysięcy Ljuboi. A w Izraelu wszystko zaczęło się załamywać.

Odczuł pan w jakiś sposób tamtejsze konflikty zbrojne i polityczne?

Tak, ale nigdy bezpośrednio. Słyszałem o konflikcie z Irakiem, że Saddam Husajn będzie strzelał rakietami. Trochę na początku się bałem, ale mówili mi wtedy, że to najwyżej spadnie na pustynię albo, „jak coś się stanie, my im też coś wystrzelimy i tym się nie przejmuj”. Pamiętam też, że rozdawali maski gazowe w centrach handlowych. Większość Izraelczyków nie odebrała tych masek, my je wzięliśmy, potem wygłupialiśmy się z nimi. Nic nam się nie stało.

Uważa pan, że rozegranie meczu w Izraelu w tym momencie to dobra decyzja? Pojawiły się plotki, że odbędzie się na Cyprze, ale zrezygnowano z tego pomysłu.

Piętnaście lat temu były właśnie takie sytuacje, że Izrael nie grał u siebie, tylko na Cyprze. Cieszę się, że ten mecz dojdzie do skutku, bo w innym wypadku byłaby to porażka ze strony logistycznej. Wiadomo, że bezpieczeństwo jest najważniejsze, ale to na miejscu powinno być zapewnione. Kraj jest przygotowany na takie sytuacje i nawet podejmując atak na tego ostatniego przestępcę, liczyli się z odwetem. To był wykalkulowane. Dla nas to jest stan wojny, że leci dwieście rakiet, ale dla nich to tak jakbyśmy mieli w Polsce ustawkę i rzucali w siebie kamieniami. Może brzmi to dziwnie i groźnie, ale jest to kontrolowana sytuacja.

Jakiego spotkania pan się spodziewa w sobotę?

Na pewno oba zespoły mają w pamięci pierwszy mecz. Dlatego jestem ciekawy, jak się potoczy rewanż. Izraelski zespół gra bardzo ofensywnie, strzela, ma dobrych wykonawców. U nas popełnił jednak dużo prostych błędów i stąd wysoka przegrana.

Pokusi się pan o wytypowanie wyniku tego meczu?

Niech będzie 4:4.

Odważny typ.

Kilka miesięcy temu udało mi się coś takiego dobrze wytypować. Liczę na atrakcyjne widowisko. Poza tym mam za sobą przeszłość w Izraelu, a my już mamy zapewniony awans. Fakt, że nie pierwsze miejsce, ale liczę na trzy punkty ze Słoweńcami.

ROZMAWIAŁ: PRZEMYSŁAW CHLEBICKI

Fot. YouTube