Trzy lata po katastrofie Chapecoense spada z ligi

29.11.2019

Trzy lata temu piłkarze niedużego, jak na warunki brazylijskie, klubu Chapecoense lecieli do Medellin na finałowy mecz Copa Sudamericana. Miała to być niezapomniana podróż w drodze po puchar i niestety była. Niestety, bo 71 z 77 osób znajdujących się na pokładzie samolotu z boliwijskiego Santa Cruz do Medellin nie przeżyło katastrofy lotniczej, która zszokowała cały świat.

Jeszcze większym szokiem była przyczyna wypadku. Trudno się spodziewać, by w XXI wieku przyczyną śmierci kilkudziesięciu osób był… brak paliwa. Niestety, zasięg wybranej maszyny był niewystarczający do lotu z Boliwii do Kolumbii, przez co kilkanaście kilometrów przed lotniskiem w Medellin samolot runął na zbocza gór wokół miasta. Przyczyna wypadku była bardzo prozaiczna – brak paliwa.

Katastrofę przeżyło sześć osób: jeden dziennikarz, dwie osoby z załogi oraz trzech zawodników – Neto, Alan Ruschel i Jackson Follmann. Pierwszy z nich pojawił się jeszcze raz w składzie Chapecoense na towarzyski Puchar Gampera z Barceloną, a mecz do spółki z nim rozpoczął, w symboliczny sposób, ostatni z wymienionych, który w katastrofie stracił nogę. Na murawie pojawił się także Alan Ruschel, który do dzisiaj jest czynnym zawodnikiem. Od tamtej pory rozegrał, w różnych rozgrywkach, 53 mecze. W sierpniu tego roku został wypożyczony, do końca sezonu, do Goias, czyli innego zespołu z zielonymi barwami występującego w Serie A.

Pięknie zachował się wówczas rywal Chapecoense, który zwrócił się z prośbą do CONMEBOL-u o przyznanie zwycięstwa w rozgrywkach właśnie Brazylijczykom. Nie był to pusty gest, bo poza pucharem, większą gratyfikacją finansową – około dwa miliony dolarów – Chape ponadto jako triumfator z urzędu dostali udział w Copa Libertadores 2017 oraz możliwość gry w Recopa Sudamericana, a więc Superpucharze Ameryki Południowej. Z kim? Oczywiście z Atletico Nacional, bo Kolumbijczycy w 2016 nie dość, że doszli do finału Sudamericany, który zapewne by wygrali sportowo, to kilka miesięcy wcześniej wygrali Copa Libertadores, będąc wówczas absolutnym hegemonem na kontynencie.

Poza tym mecze charytatywne, których w Brazylii było kilka. Organizował je Andres D’Alessandro, czyli po Messim jeden z najbardziej rozpoznawalnych argentyńskich piłkarzy w Brazylii Był także mecz gwiazd, w którym spotkały się najbardziej rozpoznawalne osoby ze świata brazylijskiego sportu, by wymienić tylko Neymara czy Felipe Masse z samego brzegu, a miesiąc później odbyło się towarzyskie spotkanie Brazylia-Kolumbia w krajowych składach.

Sytuacja była niezwykle trudna, bo trzeba było odbudować klub od podstaw, a nie chodziło tutaj o żadnego giganta na krajowym, czy nawet lokalnym, podwórku. Zresztą  zacytuje swój tekst z grudnia 2016 na łamach OLE Magazyn:

Klub powstał w latach 70. XX wieku, czyli w momencie, gdy giganci brazylijskiej piłki mieli całe zastępy kibiców. Według rankingu opublikowanego na 90min.com w marcu bieżącego roku, Chape nie było w TOP20 pod względem liczby socios. Po katastrofie liczba ta poszła w górę ponad dwukrotnie – według lokalnych mediów z 9 tysięcy do 23 tysięcy. Biorąc pod uwagę wspomniany ranking Chapecoense awansowaliby na 13. miejsce w klasyfikacji, co mniej więcej odzwierciedlałoby ich frekwencje z obecnych rozgrywek. Tyle że mowa o tych najbardziej zaangażowanych, którzy płacą składki, a nie o wszystkich przychodzących na mecze, czy mogących na nich się stawiać

Chape to nie jest najpopularniejszy klub w swoim stanie – Santa Catarina. Trudno się temu dziwić, bo Chapeco to zaledwie 200-tysięczne miasto, a powiedzmy sobie, że w brazylijskich realiach na nikim takie liczby wrażenia nie robią i w takich Rio de Janeiro czy Sao Paulo więcej mieszkańców liczą sobie poszczególne dzielnice czy favele. We wspomnianym wykazałem, że Chapeco ma się tak do Sao Paulo, jak Łęczna do Warszawy.

Zwykła rzeczywistość

Potem przyszedł czas na powrót do rzeczywistości. Trzeba było przyzwyczaić się do nowych realiów, w których zawsze Chapecoense będzie kojarzone z katastrofą lotniczą. Sezon 2017 był zaskakująco dobry, zwłaszcza w realiach ligowych. Ósme miejsce w lidze, zważywszy na fakt, że kilka miesięcy wcześniej runął na ziemię praktycznie cały klub, to wynik bardzo dobry i… dający prawo gry w eliminacjach do Libertadores 2018. Wcześniej jednak, bo w edycji 2017, zajęli trzecie miejsce w grupie, za Nacionalem Montevideo i późniejszym wicemistrzem, Lanus, czego efektem był „spadek” do Copa Sudamericana. Tam najpierw wygrany dwumecz 1/16 finału z argentyńską Defensą y Justicią, a potem porażka z Flamengo. Rok 2018 już zwiastował kłopoty. Najpierw szybko pożegnali się z Libertadores po kolejnej przegranej z Nacionalem Montevideo, a w lidze skończyli na 14. miejscu i czterech punktach przewagi nad pierwszym spadkowiczem Ameriką Mineiro.

Niestety wczoraj, dokładnie trzy lata po katastrofie, stało się to, czego obawiano się dużo wcześniej… spadek do drugiej ligi. W kończącym się sezonie Brasileirao, Chapecoense wygrało zaledwie 6 z 35 meczów i z 28.pkt na koncie zajmuje przedostatnią pozycję w tabeli, dzieląc los innej drużyny z regionu, Avai, oraz ekipy z północy – CSA.

W Pucharze Brazylii mieli pecha, bo w 4. rundzie trafili na Corinthians i na tym przygoda Verdao z pucharem się skończyła. W rozgrywkach stanowych przegrali w finale z…Avai, zaś w Copa Sudamericana wypadli jeszcze gorzej, bo na dzień dobry przegrali wyjazdowymi bramkami z chilijskim Unionem La Calera. Na usprawiedliwienie można dodać, że brazylijskie drużyny różnie podchodziły do tych rozgrywek, wszak w pierwszej rundzie obok Chape, również Bahia i Santos odpadły z drużynami, wydawać by się mogło, niżej notowanymi, a żadna nie doszła do finału, mimo że Atletico Mineiro i Corinthians grały w półfinałach.

Skład bez gwiazd, ale z wieloma doświadczonymi, a nawet wiekowymi zawodnikami, których fani ligi brazylijskiej oglądali zapewne w wielu klubach – Gum, swego czasu podpora Fluminense, Marcio Araujo przez wiele lat podstawowy zawodnik w Atletico Mineiro, Palmeirasie i Flamengo rozegrał grubo ponad 300 meczów w Serie A czy Mauricio Ramos lub Amaral.

Mimo tego w czołówce strzelców, na trzecim miejscu – ex-aequo – znajduje się Everaldo z 13. golami na koncie! Jakby nie patrzeć to niespodzianka, wszak mowa o zawodniku, który wcześniej uzbierał 52 mecze w Serie A, z czego prawie połowę rozpoczynał z ławki i strzelił 13 goli. W obecnych rozgrywkach więc podwoił swój dorobek i spokojnie może czekać na przerwę pomiędzy rozgrywkami, bo z takim wynikiem, będzie łakomym kąskiem dla wielu drużyn.

Miejmy jednak nadzieje, że klub dotknięty tak ciężkim doświadczeniem szybko się podniesie i niedługo wróci na brazylijskie salony. Kto wie, jak dzisiaj wyglądałby ten klub, gdyby nie feralny lot do Medellin. Być może rozmawialibyśmy o kolejnych sukcesach tego niedużego, jak na warunki brazylijskie klubu…