Piotr Ćwielong: „Zawodnicy twierdzą, że są dobrzy technicznie, bo robią sztuczki”

18.12.2019
Ostatnia aktualizacja 22 maja, 2020 o 14:23

Piotr Ćwielong na początku roku mówił, że będzie mu trudno wrócić do gry. Napastnik jednak wciąż występuje w LKS-ie Goczałkowice-Zdrój, który jest liderem śląskiej IV ligi. Były zawodnik Wisły wciąż chce się rozwijać i poza grą prowadzi treningi techniczne dla młodych piłkarzy. Więcej w naszej rozmowie.

***

Na początku powiedział pan w jednym wywiadów, że nie widzi szans na powrót do gry, jednak we wrześniu trafił pan do Goczałkowic. To dowód na to, że ze zdrowiem już lepiej?

Rehabilitacja przebiegła pomyślnie. Nie wiedziałem jednak, czy będę w stanie grać dalej w piłkę, czy wyzdrowieję. Dogadaliśmy się, że spróbujemy, ale nie wiedziałem, jak to wyjdzie w praniu.

Początek był taki sobie. Graliśmy na sztucznym boisku, to dla mojego Achillesa nie było zbyt dobre. Wszystko przebiegło zgodnie z planem i szybko wróciłem do zdrowia. Cieszę się, że noga jest w stu procentach zdrowa.

LKS Goczałkowice-Zdrój to w tej chwili lider IV ligi. Klub sobie radzi całkiem nieźle, jak to wygląda od wewnątrz?

W klubie są ludzie, którzy mają motor do tego, żeby wizerunkowo i sportowo wyglądał dobrze. Zajmują się tym nie od dziś, to co się dzieje, to efekt ich długofalowej pracy. Na pewno chłopakom nic nie brakuje, wszystko jest organizacyjnie dopięte na ostatni guzik. To nie jest przypadek, że Goczałkowice są na pierwszym miejscu w lidze, absolutnie mnie to nie dziwi.

O klubie zrobiło się dość głośno w ostatnich latach z powodu Łukasza Piszczka. Piłkarz Borussii jakiś czas temu zadeklarował, że to właśnie w Goczałkowicach chciałby zakończyć karierę. Sprawdziłem, że panowie mijali się ze sobą w oficjalnych rozgrywkach. Zadebiutował pan w ekstraklasie w meczu z Zagłębiem Lubin, które rozgrywało pierwszy mecz w lidze po odejściu Łukasza Piszczka.

Graliśmy ze sobą tylko raz. To był mecz reprezentacji Śląska, w której grałem z reprezentacją Polski. Poza tym, oprócz meczów juniorskich, nie mieliśmy okazji się spotkać na boisku.

W swoim debiutanckim sezonie w ekstraklasie sięgnął pan po mistrzostwo Polski z Wisłą Kraków. Jak pan wspomina tamten zespół?

Nie ma już teraz takich drużyn, z takimi zawodnikami. Wydaje mi się, że w porównaniu z tamtymi latami do obecnych, jakość trochę spadła. Teraz coraz mniej potrzeba, żeby grać w ekstraklasie. Tamta Wisła – Marcelo, Mauro Cantoro, Junior Diaz, Cleber, Arek Głowacki, Baszczyński. Wie pan, teraz już takich zawodników nie ma.

Poza tym Wisła miała dobrego trenera. Uważam, że Maciej Skorża był jednym z najlepszych trenerów, z którymi pracowałem. Jako zawodnik bardzo się rozwinąłem przy nim, szczególnie pod względem taktycznym. Poza tym trener Skorża potrafił z każdym rozmawiać. Nie było tak, jak teraz, że szkoleniowcy boją się pracować z zawodnikami, którzy mają trochę więcej do powiedzenia. Nasz zespół był mieszanką charakterów – każdy chciał być liderem tego zespołu. Trener Skorża potrafił przydzielić każdemu określone role na boisku tak, żeby wszystkim to pasowało.

Jak wyglądały kulisy pana transferu do Wisły? Grał pan w pierwszoligowym Ruchu i trafił pan do zespołu o dużej renomie. 

Z Wisłą rozmawiałem już pół roku wcześniej. Trener Nawałka chciał mnie ściągnąć do Wisły, ale wtedy się nie dogadaliśmy. Stwierdziłem, że najpierw chcę z Ruchem awansować do ekstraklasy, choć wiedziałem, że po zakończeniu sezonu stamtąd odejdę. I na osiemdziesiąt procent wiedziałem, że przejdę właśnie do Wisły. Ruch miał dług u tego klubu, dlatego również w ramach jego spłacenia tam trafiłem.

Podczas pierwszego mistrzostwa w karierze był pan uznawany za młody talent. W Śląsku Wrocław, gdy zdobył pan trofeum po raz trzeci, już jako doświadczony zawodnik. 

Mieliśmy naprawdę dobry zespół. Przede wszystkim to jednak dzięki szatni zdobyliśmy mistrzostwo Polski. W Śląsku była świetna atmosfera, Przemek Kaźmierczak, Marian Kelemen, Dado Stevanović, Sebek Mila, Sebek Dudek, Waldek Sobota… Cały ten sezon był bardzo udany i zakończył się dla nas happy endem.

Który etap swojej kariery wspomina pan najlepiej? W Wiśle, Ruchu, Śląsku, a może Bochum?

Bochum to była zdecydowanie inna bajka. Przyszedłem do klubu, który spadł z pierwszej Bundesligi do drugiej, ale wszystko tam zostało takie samo. Sprawy organizacyjne, dbanie o boiska. To był inny świat.

Najlepiej jednak wspominam okres w Śląsku Wrocław. Wiadomo, w Wiśle trzeba było zdobyć mistrzostwo Polski, a Śląska nikt nie traktował wtedy poważnie. A przez trzy lata, gdy tam grałem zdobyliśmy mistrzostwo, wicemistrzostwo i trzecie miejsce. Poza tym fajnie mi się żyło we Wrocławiu. Wszystko działało dobrze – na boisku i poza nim.

Jeśli Goczałkowice awansują do III ligi, zmierzą się z Ruchem, klubem, w którym stawiał pan pierwsze kroki w profesjonalnym futbolu, a później do niego wracał.

Miałem plany, żeby zostać tam już do końca kariery. Niestety, trzeba było je zweryfikować i zmienić. Jestem takim człowiekiem, że jeśli z kimś rozmawiam i potem okazuje się, że kłamie, z takimi ludźmi nie zamierzam współpracować. Dlatego stamtąd odszedłem. Nie jestem pewny zdania, że dwa razy nie wchodzi się do tej samej rzeki. Jeśli miałbym iść po raz piąty do tego samego klubu, nie obawiałbym się tego. Tu nie chodzi o różne historie, tylko o to, jak człowiek się czuje, gdy jest w formie. Tak jak ja, gdy przychodziłem do Ruchu po raz trzeci i wybrano mnie najlepszym zawodnikiem rundy jesiennej. Zawsze dawałem z siebie wszystko na boisku i kibice to doceniali, jednak po odejściu się odwrócili. A ja mogę spojrzeć w lustro i nie mam do siebie żadnych pretensji.

Wciąż prowadzi pan drużyny dziecięce Podokręgu Katowice?

Wciąż tam jestem, ale mój rocznik już przeszedł do kadry Śląska. Na razie mam wakacje. Nie wiem, co dalej związek będzie planował. Z tamtej kadry podokręgu sporo ludzi pracuje w kadrze Śląska, mam z tego dużą satysfakcję.

Mam też swój projekt. Szkolę dzieci indywidualnie pod względem techniki. Tu również się realizuję jako trener. Jeżdżę też na staże, oglądam mecze, akademie. Wciąż próbuję się rozwijać.

Opowie pan nieco więcej o swoim projekcie?

Uważam, że jest duży deficyt pod względem szkolenia technicznego młodych piłkarzy. Nieraz trenerzy nie mają na to czasu – gdy ma się w zespole 25 zawodników, nie z każdym trenuje się technikę. Według mnie, właśnie tego brakuje zawodnikom w tych czasach. Niektórzy zawodnicy twierdzą, że są bardzo dobrzy technicznie, bo robią sztuczki. Tylko to nie jest technika użytkowa. Potem niestety widać to w meczach. Leci długa piłka, ktoś biegnie na pełnym gazie i nie umie jej przyjąć. Myślę, że technika jest u nas po prostu zaniedbana.

Czym według pana różni się szkolenie teraz i w czasach, gdy pan jako dziecko powoli wkraczał do świata futbolu?

Mieliśmy więcej swobody, jak patrzę na obecnych trenerów. Czytał pan wywiad z Piotrkiem Świerczewskim o szkoleniu młodych piłkarzy?

Tak, czytałem.

Trochę bym się z nim zgodził, że są trenerzy po AWF-ie, którzy uczą tylko na podstawie książek. Też to słyszę, bo jeżdżę po różnych szkółkach i mówią “graj, nie kiwaj, podaj, za długo piłkę trzymasz…”. Czytałem też wypowiedź trenera Michniewicza, który opowiadał o swoim stażu w Benfice. Tam, gdy się zaczyna, zawodnik ćwiczy okiwanie drugiego w sytuacji jeden na jeden. Zawodnicy z Portugalii i Hiszpanii nie mają potem z tym problemów.

A nasi chłopcy? Za młodego nie pozwalają im kiwać, grać jeden na jeden. I potem wychodzi, że w czterdziestomilionowym kraju mamy na skrzydle tylko Kubę Błaszczykowskiego i Kamila Grosickiego. Tak niestety wygląda nasza piłka.

Trzeba przede wszystkim pozwolić zawodnikom grać. Jak jest piłkarz, który lubi kiwać – niech kiwa. Nie można nie pozwalać dryblować. Kiedy on ma się tego nauczyć jak nie w wieku 11, 12 czy 13 lat. Jak będzie starszy? Wtedy będzie już za późno.

ROZMAWIAŁ: PRZEMYSŁAW CHLEBICKI

Fot. YouTube