Niepoważny puchar na poważnie. Piłko, dokąd zmierzasz?

12.01.2020

Słyszysz „Superpuchar Hiszpanii”, myślisz „rywalizacja o dużej tradycji, w której świeżo upieczeni zdobywcy krajowych pucharów mają okazję zmierzyć się ze sobą i nawzajem udowodnić swoją wyższość”. No – albo przynajmniej coś w ten deseń. Dwumecz, którego historia liczy (abo raczej liczyła) sobie niemal cztery dekady, dla każdego sympatyka hiszpańskiej piłki stał się swego rodzaju „preludium” przed startem sezonu właściwego. Biorąc pod uwagę prestiż, Superpuchar jest najmniej ważnym z trofeów, ale każdy przynajmniej wiedział o co w nim chodzi oraz co weryfikuje. Tak samo jak superpuchary w każdym innym kraju, czy też Tarcza Wspólnoty w przypadku Anglii. Teraz – lecąc klasykiem – „coś się zepsuło”…

Dziś mecz, który można określić mianem wielkiego. Mecz decydujący o wyłonieniu zdobywcy trofeum, po które najczęściej w historii sięgała Barcelona (trzynastokrotnie). Na razie pomijamy nawet miejsce, w którym zostanie rozegrane. Świat piłki zaczął przyzwyczajać nas do pogoni za globalizacją, niosącą za sobą oczywiście także duże pieniądze. Superpuchar Włoch od dekady regularnie rozgrywany jest poza granicami kraju, a co ciekawsze – już m.in. w 1993 i 2003 roku mieliśmy finały, które odbyły się kolejno w Waszyngtonie i Nowym Jorku. RFEF (hiszpańska federacja) zdecydowała się niestety krok dalej.

Jak już wcześniej wspomnieliśmy, mecz o Superpuchar jest rywalizacją drużyn, które okazały się najlepsze na krajowym podwórku. Mistrz gra ze zdobywcą Pucharu, a jeśli oba trofea padły łupem jednej drużyny, do gry wchodzi finalista, w tym przypadku Copa del Rey. Raczej zrozumiała zależność – możesz rywalizować o kolejne trofeum, jeśli wcześniej byłeś na tyle dobry, by wcześniej wygrać jakieś inne. Podobnie jest m.in. w Klubowych Mistrzostwach Świata. Tam Europę reprezentuje także triumfator Ligi Mistrzów, a nie cała obsada półfinałów, albo inny klub, który np. zdobył najwięcej bramek (losowe kryterium „z czapy”).

Tak oto do rywalizacji o Superpuchar Hiszpanii postanowiono włączyć z doskoku wicemistrza kraju i finalistę pucharu. Jeśli i tu zdarzają się duble, wchodzi kolejna drużyna z ligowej tabeli. Tym samym w obecnej, pierwszej edycji tego „mini-turnieju”, mieliśmy okazję zobaczyć Atletico (drugie miejsce w La Liga w sezonie 2018/2019) oraz Real Madryt (trzecia pozycja). Uściślając – wciąż mamy, bo to właśnie te ekipy okazały się lepsze w swoich półfinałowych parach i o godzinie 19:00 zaczną bój o wzniesienie pucharu. Właśnie ten fakt możemy nazwać największą patologią zmian, które postanowiła zatwierdzić hiszpańska federacja.

W tym temacie wypowiedziało się już wiele osób, nie zawiódł także znany „patomejewn z Saskiej Kępy”, czyli Michał Pol. Były dziennikarz Przeglądu Sportowego nie jest w stanie zrozumieć, jak można było wprowadzić tak radykalną zmianę.  – To co się wydarzyło, jest takim symbolem patologii współczesnego futbolu. Wyobrażacie sobie? Superpuchar Hiszpanii, a w finale w niedzielę zagrają dwie drużyny, z których żadna nie jest mistrzem Hiszpanii, z których żadna nie grała w finale Pucharu Króla. Parodia? Groteska? Dokładnie tak – stwierdził Pol.

Piłka nożna zmierza w kierunku zarabiania jeszcze większych pieniędzy i nawet kiedy wydaje nam się, że bardziej ze zmianami już nie można przegiąć, władze światowych federacji uświadamiają nam, jak bardzo się myliliśmy. Przykładów nie trzeba szukać daleko – znana wszystkim i wielbiona Liga Mistrzów, faktyczną „ligą mistrzów” jest jedynie z nazwy. Więcej w niej drużyn, które nie zasiadają w danej chwili na krajowym tronie oraz cała masa tych, które nie widziały mistrzostwa już naprawdę dawno. Wystarczy wspomnieć o Liverpoolu… Fakt – dzięki temu, że najlepsze ligi mają po czterech przedstawicieli, możemy oglądać o wiele ciekawsze mecze na szczycie, rozgrywki są popularniejsze, a co za tym idzie, generują większe zyski. Prawdopodobnie w tym przypadku jest to coś pozytywnego, ale Lidze Mistrzów na dobrą sprawę bliżej jest obecnie do czegoś w rodzaju Superligi, niż faktycznej „ligi mistrzów”.

To samo dzieje się na mistrzostwach Europy i świata. Tam federacje niestety nie mogą dobierać drużyn, tworzyć „zespołów gwiazd” czy innych podobnych tworów. Mogą natomiast zwiększyć liczbę uczestników, z czego sukcesywnie korzystają. W praktyce wygląda to tak, że przeciętny kibic jest przeładowany liczbą meczów, z których większość 0 szczególnie w początkowej fazie – i tak nie jest ciekawa. Faza grupowa staje się faktycznie przedłużeniem eliminacji – turniej właściwy na najwyższym poziomie rozpoczyna się od fazy pucharowej.

Właśnie tą drogą poszedł Superpuchar Hiszpanii. Ostatecznie stracił swój sens i pierwotne założenia, ale oczywiście dla przeciętnego widza niesie to pewne korzyści. Po pierwsze – jeszcze więcej hitów. Od teraz co roku dwie najlepsze drużyny w lidze będą rywalizować z dwoma najlepszymi w Copa del Rey, co niesie za sobą wielką szansę na kolejne „El Clasico”, Derby Madrytu, czy też starcia innych ekip pokroju Sevilli, Valencii, Athletiku etc. Po drugie – puchar, który poprzez zmiany stał się nieco niepoważny, jest traktowany poważnie przez biorące w nim udział zespoły. Być może nie pokazała tego Valencia, która po pierwszych „gongach” od Realu sprawiała wrażenie drużyny chcącej zejść już do szatni, ale pokazał to drugi półfinał. W meczu Barcelony z Atletico Madryt obie strony robiły wszystko, by przechylić zwycięską szalę na swoją stronę, przez co (szczególnie w drugiej połowie) mieliśmy okazję obejrzeć naprawdę kapitalne widowisko. Nowy Superpuchar nie stał się kolejnym „Pucharem Myszki Miki”, w którym zespoły wystawiają w połowie rezerwowe składy lub grają na 50%.

W całej tej teoretycznej bezsensowności i niepotrzebnym dokładaniu graczom meczów w środku sezonu, można więc znaleźć plusy. Być może o akceptację byłoby dużo prościej, gdyby skorzystali na niej ci, którzy wspierają swoje drużyny (w tym przypadku konkretnie te cztery) przez cały rok. Mowa tu oczywiście o Hiszpanach. Jeśli jednak nagle wyciąga się 20% klubów najwyższej ligi i urządza im „mini-turniej” kilka tysięcy kilometrów dalej, nie da się nie odczuć zniesmaczenia. Głośno było przecież o „oszałamiającej” sprzedaży biletów, w której Atletico Madryt zdołało sprzedać swoim fanom 50 wejściówek, a Valencia – 26. Nieco lepiej poszło Barcelonie (300) i Realowi (700), ale patrząc całościowo, sprzedało się jedynie 9% całej puli. Chyba tak wygląda hasło „piłka nożna dla kibiców” w alternatywnej rzeczywistości. Najgorsza w tym wszystkim jest rosnąca świadomość, że Superpuchar Hiszpanii to dopiero początek, a kolejne lata przyniosą nam więcej sytuacji, w których krajowa piłka stanie się towarem eksportowym… Piłko, dokąd zmierzasz?