Na Bernabeu i Camp Nou jak na ścięcie. „Wielka” Sevilla robi tam jedynie za statystów

19.01.2020

Myśląc o największych hiszpańskich klubach, 99% osób w pierwszej kolejności wymieni z pewnością Real Madryt i Barcelonę. Dzięki wynikom z ostatniej dekady, w dalszej kolejności pojawiłoby się pewnie Atletico Madryt. Co dalej? Tu być może powoli zaczęłyby robić się schody, ale także można zakładać, że następnie wymienionymi ekipami byłyby Valencia i Sevilla.

Rywalizacje wielkich klubów przyzwyczaiły nas do tego, że nawet jeśli w jakimś sezonie (bądź kilku) widzimy wyraźną różnicę klas, to na przestrzeni lat ci teoretycznie słabsi potrafią się jednak odgryzać. Na czystą logikę, do tego grona dołączylibyśmy właśnie choćby Sevillę.

Mogłoby się wydawać, że zespół, który w ostatnich latach trzykrotnie sięgnął po Ligę Europy, grał w ćwierćfinale Ligi Mistrzów czy też finałach Pucharu Króla, musiał choć kilka razy stawić się Realowi i Barcelonie. O ile na domowym obiekcie kilkukrotnie się to udawało, wyjazdy na Santiago Bernabeu i Camp Nou to istny dramat.

Wliczając sobotnią porażkę z Realem (1:2), w ciągu ostatnich dziesięciu lat Sevilla rozegrała na tych stadionach 27 oficjalnych spotkań. Zastanawiacie się, ile z nich przegrała? Otóż okazuje się, że… aż 26. Jeden jedyny raz udało się zremisować. Bilans bramkowy także negatywnie powala na kolana i wynosi 18:89.

Zdajemy sobie sprawę, że ostatnie dekada to złoty okres Realu i Barcelony, ale takich liczb nie spodziewalibyśmy się nawet po najgorszym ligowym średniaku…