Byliśmy na „Bad Boy’u” Partyka Vegi. Patologia jeszcze nigdy nie była tak blisko?

24.02.2020

Była seria filmów „Gol!”, była „Ucieczka do zwycięstwa”, czy też „Mecz ostatniej szansy”. Tytuły, które dotyczą najpopularniejszego sportu na świecie, nie są rzadkością. Nawet w Polsce już ponad 30 lat temu nakręcono „Piłkarski poker”, który w tym środowisku śmiało można nazywać kultowym. Piłka nożna to nie tylko „jakieś” mecze, które oglądamy w telewizji. To dla wielu osób dziedzina życia, czy też – jak mawiał Franz Beckenbauer – „najważniejsza wśród rzeczy nieważnych”. Jej wątki czasem pojawiały się zupełnie przypadkiem, jak np. w „Ajlawju”. Kojarzycie pamiętną scenę z lekcji WF-u, w której grający w piłkę uczniowie korzystali z przekleństw w co drugim słowie? Jeśli uważaliście, że to idealnie oddaje stan polskiego futbolu, pojawiło się coś dla was.

*uwaga – mogą pojawić się spoilery*

„Bad Boy” to film Partyka Vegi, którego kariera w ostatnich latach rozwija się w tempie, w jakim kręcone są jego kolejne produkcje – błyskawicznie. 43-latek zaczynając od „PitBulla” nakręcił już około 15 filmów, których tytułów nie będę jednak przypominał. Wiadomo – kilka skłaniało do wydrapania sobie oczu/uszu, dlatego lepiej nie ryzykować ponownego myślenia o nich. Czy wspomniany „Bad Boy” to kolejna propozycja, która dostarczy pożywki rosnącemu gronu hejterów reżysera? Niekoniecznie.

Polska piłka nożna (zresztą nie tylko polska) ma swoje blaski i cienie. Z jednej strony mieliśmy okres, w którym nasza kadra była jedną z najlepszych na świecie, z drugiej pamiętamy lata przesiąknięte korupcją. Aż do dziś, czyli czasów, w których polskie kluby nie istnieją w Europie. Wszystko to łączyło i niestety wciąż łączy (choć być może już na mniejszą skalę) jedno – kibice, a bardziej precyzując kibole.

Skrajności ocierające się o absurd

„Siła! Duma! Unia! My!” – takie motto przyświeca głównemu bohaterowi, wychowanemu w aurze patologicznego piłkarskiego fanatyzmu. Nie zawsze sprawdza się powiedzenie „jaki ojciec, taki syn”, ale w tym przypadku właśnie tak było. Drogą „bad boya” poszedł Paweł, wśród kolegów znany jako „Pablo” (Antoni Królikowski). Patryk Vega kocha kontrasty oraz skrajności i nie żałował ich także tym razem. Podczas gdy jeden z braci jest uzależniony od alkoholu, narkotyków, seksu, bójek i oczywiście futbolu, drugi – Piotr (Maciej Stuhr) – został policjantem. Oczywiście także z problemami, którymi w tym przypadku są kompleksy takie jak wieczne poczucie niższości czy… impotencja. Czy ta ostatnia cokolwiek wnosi? Nie, ale przecież musiało być „grubo”, kontrowersyjnie, czasem nawet obleśnie.

Jeśli komuś z was tak zwane kibicowskie ustawki jedynie obiły się o uszy, nie rozumiecie skąd się biorą, dlaczego na trybunach tak często widzimy pirotechnikę, a kluby mają tak trudny los z kibolami, którzy czasem działalnością przestępczą wchodzą do struktur klubu (przykład afery w Wiśle Kraków sprzed roku), macie okazję poznać odpowiedź. Nie oczekujcie jednak wyważonej, rzeczowej opowieści. Poza elementami typu „dobry brat – zły brat”, dostaliśmy tu m.in. absurdalne elementy scen pościgu, brutalność zapożyczoną z „Rambo: Ostatnia Krew”, czy też romantyzm rodem z filmów „XXX”. O języku chyba nie muszę wspominać, bo ten w każdym filmie reżysera urodzonego w Warszawie jest taki sam.

Powrót na akceptowalne tory?

Mimo tego Patryk Vega w końcu zasługuje na drobną pochwałę. Kiedy wydawało się, że już na zawsze stracił „to coś” i produkuje kolejne chłamy, udało mu się stworzyć film, który naprawdę jest o czymś. Miszmasz i chaos zostały zastąpione dość spójną historią, której nie rozpraszają nawet takie wątki jak problem z plecami policjanta Adama (Andrzej Grabowski), który zaczął chodzić na siłownię i uprawiać jogging. Skrajna brutalność, bezkompromisowość i pseudokibicowska patologia (tej akurat nie wykluczałbym w rzeczywistości), została przepleciona kilkoma elementami humorystycznymi, przy których – uwaga – naprawdę można się lekko zaśmiać, a przynajmniej uśmiechnąć.

Dużym plusem jest także wykorzystanie prawdziwego stadionu (Stadion Wrocław) i udział ponad 20 tysięcy kibiców-statystów, dzięki którym można było poczuć emocje związane z piłkarskim meczem. Godny przyklaśnięcia jest także angaż prawdziwych piłkarzy, czyli Kamila Grosickiego i Sławomira Peszki. Zobaczenie ich na ekranie stanowiło „efekt wow”, niestety na tym skończyło się jakiekolwiek podobieństwo do piłki nożnej. Sceny z gry wyglądały gorzej niż amatorsko, a lepsze ujęcia dałoby się zrobić na większości orlików. Jeśli budżet przeznaczony na piłkarzy poszedł w całości na wspomnianych Peszkę i Grosickiego, lepiej byłoby wydać go na jedenastkę równorzędnych facetów, którzy mają jakiekolwiek pojęcie o bieganiu i kopaniu futbolówki.

„Bunkrów nie ma…”

Czy Antoni Królikowski faktycznie jest (jak nazwał go Patryk Vega) „polskim DiCaprio”? Raczej nie. Czy z kolei Vegę możemy nazywać (jak stwierdził w drodze rewanżu Królikowski) „polskim Tarantino”? Zdecydowanie nie. Mimo wszystko główny bohater, „Pablo”, wypadł bardzo dobrze i wyraziście, a spośród wszystkich filmów 43-latka „Bad Boy” śmiało może być umieszczony w czołówce. Najnowsza produkcja nie jest filmem z cyklu „must-see”, ani czymś przełomowym, jednak fani reżysera, a przede wszystkim jego pierwszych produkcji, powinni być zadowoleni i – lecąc klasykiem – stwierdzić, że „bunkrów nie ma, ale też jest”… no – wiadomo jak. A dla reszty widzów? Ot, względnie ciekawa propozycja, z której można się co nieco dowiedzieć na temat „insajderskiego” kibicowskiego światka.

Moja ocena? Wątpliwe 5/10.


Kamil Rudalski