Kibic to ma klawe życie

08.07.2020

Setki transmisji telewizyjnych w tygodniu, wszystko to przyprawione wielogodzinnymi rozprawami w studiu różnej maści ekspertów. Gazety, choć coraz mniej popularne, tak samo liczne w tytułach, a do tego dziesiątki mniej lub bardziej fachowych portali. Dla rozrywki media społecznościowe i zastrzyk bukmacherskich emocji. Tak jest dziś, ale czy wyobrażacie sobie powrót do futbolu sprzed kilku dekad?

Mam w sobie pokusę, by jak za dawnych lat przeczytać i obejrzeć wszystko od deski do deski; gazety, transmisje, audycje radiowe, artykuły, wywiady, etc. Niemożliwe, prawda? A kiedyś to norma. Pani kioskarka odkładająca w tzw. teczce „Piłkę Nożną”, bo przecież kilka numerów rozchodziło się w okamgnieniu. Codzienne wyprawy po całym osiedlu w poszukiwaniu „Przeglądu Sportowego”. Skróty spotkań ligowych w telewizyjnym magazynie „Gol”, od czasu do czasu transmitowana druga połowa niedzielnego meczu i wyczekiwane środowe nabożeństwo związane z europejskimi pucharami. Jeden mecz w tygodniu, powtórzę, jeden mecz, który – choć nie było możliwości jego nagrania – rozkładaliśmy z kumplami na czynniki pierwsze. Sięgający po Puchar Europy PSV Eindhoven z Hansem van Breukelenem i Ronaldem Koemanem, a później dominacja AC Milan z innymi Holendrami w składzie – Frankiem Rijkaardem, Ruudem Gullitem Marco van Bastenem. Wreszcie mundial czy mistrzostwa Europy i bezkrytyczne uwielbienie dla Diego Maradony czy wspomnianego już Van Bastena.

Tak w głowach niemal wszystkich nastolatków rodziła się miłość do futbolu. Przepełniona romantyzmem, idealizująca bohaterów, których próżno było szukać w szarej, siermiężnej rzeczywistości PRL-u. Każdy z nas chciał być panem z wąsem (niemal wszyscy piłkarze je kiedyś nosili), który kopie po ligowych boiskach i rozpoznają go w całej Polsce. Piłka nożna, jakkolwiek pretensjonalnie to zabrzmi, dla większości z nas była jedynym miejscem, w którym w latach 80. można było wyobrazić sobie swoją przyszłość. Wybór był dwudrogowy – albo zostajesz piłkarzem i starasz się nawiązać do swoich idoli, przeżyć ich historię na własnej skórze, lub stajesz z boku i próbujesz swoich sił jako dziennikarz. Choć i tu, i tu szanse były marne, bo na piłkarza trzeba było mieć krztę talentu, a w medialnym świecie było ledwie kilkanaście i to już zajętych bądź zabukowanych na przyszłość miejsc.

Pamiętam jak dziś szkolną lekcję z maja 1985 r., kiedy nazajutrz po tragicznym finale Pucharu Mistrzów na Heysel i reprezentacyjnym meczu Albania – Polska w eliminacjach mundialu, rozmawialiśmy z nauczycielką o tamtych wydarzeniach, a przy okazji wywiązała się dyskusja, kim chcielibyśmy zostać w przyszłości. Uniesiony i kunsztem piłkarskim, ale i bohaterstwem Zbigniewa Bońka, odpowiedziałem, że to przecież jasne – będę piłkarzem albo Dariuszem Szpakowskim. Zostałem obśmiany, napakowana ideami socjalistycznymi pani Anna odparła z politowaniem, żebym wybrał inny zawód, który przyda się mnie, rodzinie i ojczyźnie. Najlepiej jakiś ślusarz lub piekarz, bo chyba tych najbardziej brakowało na łódzkich Bałutach.

Nie jestem pewien, ale chyba to wydarzenie wzbudziło we mnie pierwsze pokłady determinacji, by dopiąć swego. Albo kolejne, kiedy terminowałem już jako 17-letni czeladnik w łódzkich redakcjach sportowych. Podczas wizyty w przychodni lekarskiej zapytano mnie rutynowo, czy jestem uczniem. Potwierdziłem dumnie z małym zastrzeżeniem, że także pracuję. W gazecie. – Chyba jako drukarz – wypaliła rejestratorka, a wraz z nią ryknęli śmiechem wszyscy, którzy akurat stali obok.

Kiedyś to było… Uwielbiam te rzewne wspominki, kiedy przedstawiciele środowiska z wdziękiem matuzalema utyskują na współczesność. Najczęściej robią to dlatego, że niegdyś mieli monopol, czuli się wyjątkowi. Lub po prostu były to dla nas fajne czasy, które lepiły nasze pasje na kolejne lata. Piszę o tym dlatego, by po pierwsze przywitać się z czytelnikami „Futbol News”, a po drugie docenić to, jak fantastyczne życie mają obecnie młodzi ludzie, wchodzący w świat piłki nożnej, sportu w ogóle. Nie cierpią na deficyt informacyjny, przeciwnie – wszystkiego jest aż tyle, że trudno wyselekcjonować to, co najwartościowsze. Setki transmisji telewizyjnych w tygodniu, wszystko to przyprawione wielogodzinnymi rozprawami w studiu różnej maści ekspertów. Gazety, choć coraz mniej popularne, tak samo liczne w tytułach, a do tego dziesiątki mniej lub bardziej fachowych portali. Dla rozrywki media społecznościowe i zastrzyk bukmacherskich emocji. Idzie się w tym pogubić, prawda?

Ćwierć wieku temu można było wcisnąć czytelnikowi każdą bzdurę, bo mało kto miał szansę na jej weryfikacje. O sportowcach wiedzieliśmy tyle, ile przekazali kibicom dziennikarze. Dziś wszystko da się sprawdzić, sportowcy sami uzewnętrzniają się na Instagramie, piszę to z pełną odpowiedzialnością, godząc także w swoje środowisko, niejeden kibic ma wiedzę tysiąckrotnie większą niż ci, którzy te wiedzę przekazują. Generalnie kibic to ma klawe życie. Jeśli kocha piłkę, może stać się fachowcem jakich mało, szybciutko zostać dostrzeżonym przez redakcje portalowe i telewizyjne, i uczynić ze swej pasji pracę. Wszystko zależy od jego determinacji i nie trzeba tej nauczycielki czy rejestratorki w przychodni, która sprowadzi na ziemię, wystarczy bezgraniczna miłość do piłki.

Zmieniło się jeszcze coś, co trudno wyobrazić sobie obecnym nastolatkom. Za mojego świadomego dorastania doświadczyłem ledwie dwóch sukcesików polskiej piłki, a były nimi awans do mistrzostw świata w Meksyku w 1986 r. i srebrny medal olimpijski sześć lat później. W klubowej piłce też nie narzekaliśmy na wysyp sukcesów, poza Bońkiem ekscytujące było to, że na Zachodzie któryś z naszych –Mirosław Okoński, Włodzimierz Smolarek czy Jan Furtok – strzelili coś w Niemczech, Jan Urban huknął trzy gole Realowi Madryt, a Roman Kosecki rozszalał się w lidze tureckiej. Dziś to nie do wyobrażenia, że Robert Lewandowski nie strzela gola w dwóch meczach z rzędu, nie dają mu Złotej Piłki, a Arkadiusz Milik i Piotr Zieliński nie są bohaterami Napoli.

Kiedyś to było… Ale teraz jest wiele lepiej.

Przemysław Iwańczyk, dziennikarz Polsatu Sport