Sezon 2019/2020 PKO Ekstraklasy już za nami. Wnioski po ostatniej kolejce

19.07.2020

Sezon 2019/2020 PKO Ekstraklasy przeszedł do historii! Trzeba przyznać, że pod kilkoma względami minione rozgrywki nas mogły zaskoczyć – czasem pozytywnie, a niekiedy negatywnie. Jedno jest pewne – można z tego sezonu wyciągnąć wiele wniosków.

Kolejne rozgrywki ekstraklasy już przeszły do historii. Jak wspomniał na Twitterze Wojciech Frączek, był to najdłuższy sezon najwyższej ligi od zarania dziejów polskiej ligi. Wpływ na to miało oczywiście zawieszenie rozgrywek z powodu koronawirusa.

Przepis o młodzieżowcu wypalił?

Tym, o czym najwięcej mówiło się przed startem rozgrywek, było wprowadzenie przepisu o młodzieżowcu. Zdania przed sezonem były dość podzielone. O opinię na ten temat zapytaliśmy na początku rozgrywek m.in. Henryka Kasperczaka.

Głośno się śmieję z przepisu o młodzieżowcu. To są kpiny. Wszyscy się podniecają, że gra jeden młodzieżowiec, czego nie rozumiem. Polityka zarządzania w klubach, jak i PZPN jest absurdalna. W Wiśle teraz grają sami młodzieżowcy i te wyniki właśnie z tego powodu są dramatyczne. Młodzieżowcy są jeszcze nieprzygotowani, co oznacza, że szkolenie w polskich klubach stoi pod znakiem zapytania. – wyznał były selekcjoner afrykańskich reprezentacji i trener klubów z Polski i Francji.

I faktycznie, na początku sezonu przepis o młodzieżowcu trochę obnażał szkolenie polskich klubów. Choćby przez to, że zespoły w letnim oknie transferowym na siłę pozyskiwali młodych Polaków z różnych stron, niekoniecznie sprawdzonych, zamiast stawiać na własną młodzież.

Kilka klubów nie miało jednak problemów z młodzieżowcami. Co więcej, niektóre zespoły zyskały na tej zmianie przepisów. Można się domyślić, że gdyby nie ten zapis w regulaminie, w tym sezonie nie zobaczylibyśmy na boiskach ekstraklasy Michała Karbownika, który już wkrótce może trafić do zachodniego klubu za rekordowe pieniądze. Innym takim przykładem jest Damian Michalski z Wisły Płock, który grał regularnie, a w przypadku braku przepisów niekoniecznie by tak było.

Chociaż Zagłębie Lubin nie ma w szeregach kilka młodych talentów, nie można też zapomnieć o Bartoszu Białku, który zadebiutował w lidze tuż po 18. urodzinach, a obecnie zachwycamy się jego skutecznością. Oczywiście ten przepis wpłynął motywująco także na Lecha Poznań, który w dużej mierze dzięki młodym zawodnikom zakończył sezon na drugim miejscu.

Karuzela zatrzymana

Miniony sezon pokazał również, że posada trenera w ekstraklasie może być pewna. Widać, że skończyły się czasy, gdy trener z najdłuższym stażem w lidze prowadził drużynę przez dwa lata. W obecnych rozgrywkach aż dziewięć zespołów było prowadzonych od początku do końca przez tego samego trenera. Poza tym w swoich zespołach pozostali również dwaj trenerzy, którzy przejęli posady po pierwszych kolejkach – Radosław Sobolewski i Martin Sevela.

Co więcej, tylko dwa kluby zmieniały trenera dwukrotnie (Korona i Arka), a większość decyzji o rozstaniu ze szkoleniowcami wydawała się przemyślana. Poza tym zobaczyliśmy na ławkach trenerskich ekstraklasy kilka nowych twarzy, a nie ciągle te same nazwiska z “karuzeli”, o której mówiło się co roku w kontekście polskiej ligi. Widać, że coraz częściej kluby decydują się na rozwiązania długofalowe. Chociaż wciąż niekoniecznie dotyczy to zawodników, coraz częściej można to powiedzieć o zatrudnianiu trenerów.

Sześciu liderów

Chociaż Legia zdobyła mistrzostwo dwie kolejki przed końcem, a w zasadzie już trochę wcześniej mogła czuć pewny końcowy triumf, nie zabrakło dramaturgii na fotelu lidera. Trzeba podkreślić, że aż sześć ligowców przez jakiś czas znajdowało się na szczycie. Szczególnie często się to zmieniało w rundzie jesiennej, gdy drużyny wskakiwały na pozycję lidera po czym przychodziła jedna porażka i szybki spadek nie tylko z pierwszego miejsca, ale i z podium.

Po każdej z pierwszych kolejek ekstraklasa miała innego lidera. Na szczycie tabeli znajdowały się kolejno Jagiellonia, Śląsk, Lech i Pogoń. Potem na pierwszym miejscu zmieniały się drużyny z Wrocławia i Szczecina, aż w 13. kolejce niespodziewanie wskoczyła na nie Wisła Płock. Podopieczni Radosława Sobolewskiego wygrali sześć meczów z rzędu i zasłużenie wskoczyli na szczyt. Wtedy też pojawiły się oczywiście wyolbrzymione opinie o tym, że “Nafciarze” mogą być Piastem tego sezonu.

Płocczanie zajmowali fotel lidera jednak tylko przez jedną kolejkę. Wtedy po raz pierwszy w sezonie na pierwsze miejsce awansowała Legia, aczkolwiek nie na długo. Jeszcze w 17. kolejce na szczycie znajdował się Śląsk, a potem znów wróciła tam Pogoń, która pokonała Legionistów 3:1. To jednak stołeczna drużyna została liderem na zakończenie 2019 roku i w 2020 roku, mimo starań Piasta, już nie wypuściła pierwszego miejsca.

Wisła i Górnik odbiły się od ligowego dna

Ciekawie było również w strefie spadkowej. Po wznowieniu ligi po pandemii koronawirusa Arka, Korona i ŁKS były już na straconej pozycji. Jesienią jednak walka o utrzymanie wyglądała nieco inaczej i uczestniczyło w niej więcej zespołów. Słaby początek zaliczyły Wisła Płock i Zagłębie Lubin, które później odbiły się od strefy spadkowej.

Wtedy zaczęły się problemy Wisły Kraków. “Biała Gwiazda” przegrywała mecz za meczem, a licznik jej porażek zatrzymał się na dziesięciu. Nawet ŁKS w tym sezonie nie miał tak koszmarnej serii! Jeszcze po 18. kolejce Wisła była na ligowym dnie i nie wpłynęła na to nawet zmiana trenera – Macieja Stolarczyka zastąpił Artur Skowronek. Z czasem jednak krakowianie wyszli ze strefy spadkowej, do czego szczególnie przyczyniły się dobre występy po przerwie zimowej. Można powiedzieć, że to tak naprawdę wtedy Wiślacy zapewnili sobie utrzymanie.

Kryzys Wisły zbiegł się z kryzysem Górnika Zabrze. Chociaż podopieczni Marcina Brosza nie znaleźli się pod kreską, bardzo długo czekali na jakiekolwiek zwycięstwo. Przez jedenaście spotkań – od września do grudnia zespół nie wygrał ani jednego spotkania. To fakt, większość spotkań zremisowali, aczkolwiek gra zespołu faktycznie nie zachwycała i przewaga nad strefą spadkową zabrzan była coraz mniejsza. Od grudnia zespół spisywał się już lepiej i przestano go skazywać na końcowe pożarcie przez większość stawki. Kluczowa okazała się tutaj wiara w Marcina Brosza – mimo kryzysu, nie pojawiły się żadne pogłoski na temat jego możliwego zwolnienia. To zaufanie zaprocentowało pewnym utrzymaniem w ekstraklasie.

Jeden beniaminek gra dalej, drugi spada

Od samego początku oczy były zwrócone na ligowych beniaminków – Raków i ŁKS. Komentarze pod adresem obu drużyn przed startem sezonu były sceptyczne. Mogło to wynikać trochę z nieznajomości stylu gry obu drużyn i faktu, że wcześniej rzadko miały okazję mierzyć się z zespołami z elity.

Na początku to jednak ŁKS miał lepszą wyjściową pozycję. Łodzianie w pierwszych dwóch meczach nie przegrali – zremisowali z Lechią i wygrali z Cracovią. Dobre mecze z pucharowiczami mogły wprowadzić niektórych w zachwyt, jednak podopieczni Kazimierza Moskala szybko musieli zejść na ziemię. I to w brutalny sposób – zaliczyli osiem porażek z rzędu, po czym tak naprawdę już się nie podnieśli na dłużej. Owszem, było kilka pozytywnych impulsów, jak dobre występy Daniego Ramireza. Hiszpan jednak opuścił Łódź zimą, co sprawiło, że drużyna nie miała już żadnych argumentów w starciu z rywalami.

Tymczasem Raków w pierwszych czterech meczach sezonu zaliczył trzy porażki. Niektórzy stwierdzili, że to właśnie częstochowianie przejdą bardziej brutalną weryfikację z beniaminków. Szybko jednak okazało się, że styl drużyny Marka Papszuna jest na tyle skuteczny, by odbierać punkty nawet najlepszym. Zespół w rundzie jesiennej wygrał z Lechią, Pogonią, Śląskiem i przegrał minimalnie z Lechem.

Dobrze spisywał się były młodzieżowiec Legii, Miłosz Szczepański, który najbardziej zwracał uwagę. Bohaterem tego sezonu w drużynie Rakowa był jednak Petr Schwarz, który zdobył osiem goli i tyle samo asyst. Warto podkreślić, że częstochowianie niemal do końca walczyli o miejsce w górnej ósemce i byli jedną z pierwszy drużyn z dolnej części, które zapewniły sobie utrzymanie.

Polski napastnik – produkt deficytowy w ekstraklasie?

Królem strzelców, z ogromną przewagą nad resztą został Christian Gytkjaer. Duńczyk zdobył 24 bramki, czyli o sześć więcej niż drugi w klasyfikacji Igor Angulo. Jego głównym kontrkandydatem do tego miana po rundzie jesiennej był Jarosław Niezgoda, który przez pół sezonu 16 razy trafił do siatki. Piłkarz na początku roku zamienił jednak Legię na Portland Timbers, co sprawiło, że Gytkjaer stracił poważnego konkurenta.

Przy klasyfikacji strzelców powinna jednak zapalić nam się lampka. Najlepszym polskim strzelcem ligi został Jarosław Niezgoda, który zdobył 14 goli, grając w ekstraklasie tylko przez pół sezonu. Żaden z polskich piłkarzy od początku roku nawet się do jego wyniku nie zbliżył. W “krajowej” klasyfikacji strzelców kolejne miejsca zajęli Piotr Parzyszek (12 goli), Bartosz Białek (9 goli) i… Paweł Brożek (8 goli), który zresztą też zagrał w tylko nieco ponad połowie spotkań.

To nie jest dobry prognostyk, patrząc na krajowych snajperów. Pozostaje jednak liczyć na to, że w przyszłym sezonie nieco częściej będziemy widzieć w akcji polskich napastników, znajdujących drogę do bramki. Kandydatów można dostrzegać wśród młodych zawodników – Bartosz Białek czy Aleksander Buksa powinni otrzymywać szanse od początku sezonu, co może wpłynąć na ich końcowy dorobek bramkowy.

Legia mistrzem Polski – również pod względem transferów

Które zespoły dokonały najlepszych wzmocnień? Bez wątpienia w czołówce takiego rankingu znalazłaby się Legia, która pozyskała m.in. Waleriana Gwilię, Luquinhasa, Arvydasa Novikovasa i Pawła Wszołka, a zimą dwóch zadaniowców – Mateusza Cholewiaka i Tomasa Pekharta. Oczywiście też przydarzyły im się wpadki na rynku transferowym, jak choćby pozyskanie Ivana Obradovicia. Wydaje się jednak, że to właśnie ten zespół dokonał najwięcej ciekawych ruchów.

Dobre decyzje pod tym względem podjęła również Pogoń, jednak dotyczy to głównie obrony i szeroko pojętej gry defensywnej. Przyjście Dante Stipicy, a także Benedikta Zecha czy Kostasa Triantafyllopoulosa okazały się świetnymi ruchami, podobnie jak pozyskanie pomocnika Damiana Dąbrowskiego z Cracovii. Nieco mniej sprawdziły się jednak ofensywne wzmocnienia, co było widoczne po odejściu Adama Buksy, Zvonimira Kożulja czy nawet Srdjana Spiridonovicia.

21 obcokrajowców Arki i Korony

Najwięcej wpadek na rynku transferowym zaliczyły z kolei Arka i Korona, pozyskując na potęgę zagranicznych piłkarzy, którzy tak naprawdę mimo wielu szans, niewiele wnieśli do zespołu i całej ligi. Warto podkreślić, że do tylko tych dwóch drużyn trafiło aż 21 obcokrajowców, z czego większość nie wniosła kompletnie nic.

Pierwszy przykład z brzegu – Fabian Serrarens z Arki, który jako napastnik nie strzelił ani jednego gola w sezonie, inkasując przy tym, według informacji Krzysztofa Stanowskiego, 60 tysięcy złotych miesięcznie. Przykładem z Korony jest natomiast Nemanja Miletić, były reprezentant Serbii, który miał wzmocnić blok defensywny. Okazało się jednak, że w momencie transferu nie był okazem zdrowia i jego przygoda w Kielcach skończyła się na dwóch spotkaniach.

Rekord sprzed 20 lat wreszcie pobity

Zostając przy transferach, warto tutaj wspomnieć, że w ciągu sezonu doszło do pobicia rekordów. Pierwszym z nich była sprzedaż Radosława Majeckiego do AS Monaco za siedem milionów euro, co jest rekordem pod względem zewnętrznych transakcji. Zimą doszło jednak również do najwyższej transakcji między ligowcami. Bartosz Slisz odszedł z Zagłębia Lubin do Legii za 1,84 mln euro. Tym samym rekordowe transfery Macieja Żurawskiego i Kamila Kosowskiego do Wisły z przełomu wieków przeszły do historii najwyższych ligowych zakupów.

Czego spodziewać się w pucharach?

Czy możemy się spodziewać dobrych występów polskich drużyn w pucharach? Tak naprawdę jest to jedna wielka niewiadoma. Wydaje się, że skład Legii powinien wystarczyć choćby na fazę Ligi Europy, jednak ostatnie sezony w Europie okazały się dla polskich zespołów katastrofalne. W minionych rozgrywkach jedynie Legia była w stanie przejść przynajmniej jedną rundę, odpadając dopiero w czwartej, przegrywając z Rangers. Tymczasem Piast i Cracovia polegli z kretesem, a Lechii – mimo ambitnej walki – zabrakło po prostu sił, żeby przeciwstawić się duńskiemu Broendby.

W przyszłym sezonie w pucharach zagrają Legia, Lech, Piast i zwycięzca Pucharu Polski – Cracovia bądź Lechia. Wydaje się, że każda z tych drużyn byłaby w stanie godnie reprezentować Polskę w Europie. Ostatnie lata jednak pokazały, że niczego nie można być pewnym co do występów polskich drużyn w pucharach.

Życzyłbym sobie i nam wszystkim, żeby polskie zespoły zagrały w fazie grupowej Ligi Europy, czy nawet Ligi Mistrzów. Nie oczekuję teraz jednak niczego ze strony naszych drużyn. Patrząc na to, jak wyglądały pojedynki polskich ekip w pucharach w ostatnich latach, trudno oczekiwać cudów. – wyznał niedawno w rozmowie dla “Futbol News” Maciej Żurawski.

***

Teraz polskie kluby czeka najkrótsza letnia przerwa w historii – będzie trwać nieco ponad miesiąc, a dla finalistów Pucharu Polski jeszcze krócej. Trudno już teraz wyrokować na temat przyszłości poszczególnych drużyn, gdyż nasze rozgrywki od wielu lat okazują się nieprzewidywalne. W tym roku doszło jednak do kilku rozstrzygnięć, których można było się spodziewać wcześniej. To jest też dowód na to, że polskie kluby coraz częściej patrzą w przyszłość i mają określoną wizję działania. Bez wątpienia, jest to największe zwycięstwo polskiego futbolu klubowego w tym sezonie i miejmy nadzieję, że zaowocuje nie tylko dużymi transferami z kraju, ale także dobrymi występami w Europie.