Tęsknić nie będę. „ESA -37” przechodzi do historii

20.07.2020

Przede wszystkim gratulacje. Dla Ekstraklasy S.A., PZPN-u, komisji medycznej kierowanej przez profesora Krzysztofa Pawlaczyka i całej społeczności ligowej. Że bez przeszkód, przykrych niespodzianek, w tej nietypowej i trudnej sytuacji w dobie pandemii udało się dokończyć rozgrywki na najwyższym klubowym krajowym poziomie. Wdrożony plan może nie był idealny, ale najważniejsze, że zdał egzamin.

Ale walka trwa i czujność nas wszystkich musi być ciągle zachowana. Futbolowy kalendarz sporo się przesunął, uległ maksymalnemu zagęszczeniu, a to oznacza, że tak zwany system „ESA-37” przejdzie do historii wcześniej niż to zaplanowano. Wcale nie będę za nim ani specjalnie tęsknił ani rozpaczał. Może i emocje w końcówkach sezonu były na wyższym poziomie ale akurat nie w tym, który właśnie się zakończył. Przecież mistrz praktycznie znany już był po 30-stu kolejkach. A i skład spadkowiczów ustalony został w zasadzie wcześniej więc dwie ostatnie Multiligi w Canale Plus w grupie „B” nie wzbudziły u mnie dreszczyku wrażeń i większego zainteresowania. Zawsze twierdziłem, że ciekawszy w końcówce rozgrywek byłby mecz kandydata na mistrza z zespołem zagrożonym degradacją niż rywalizacja np. Wisły Płock z Zagłębiem Lubin o zaszczyt zajęcia dziesiątego miejsca w tabeli.

Gdyby ktoś wyrwał mnie w środku nocy z pytaniem, z czym kojarzy mi się ten format to bez zastanowienia wymieniłbym następujące fakty: Po pierwsze: degradacja Podbeskidzia przed czterema laty, które najpierw było o włos od górnej ósemki po sezonie zasadniczym, a potem w tej dolnej nie było w stanie wygrać żadnego spotkania i z hukiem zleciało o szczebel niżej. Po drugie: Pogoń Szczecin, która przez lata uzyskując miejsce w górnej ósemce potem nie miała już chęci/mocy/potrzeby* (*niepotrzebne skreślić) i pełniła funkcję dostarczyciela punktów tym, którzy myśleli o innych celach. Po trzecie: rozgrywki 2018/2019, gdy Legia „musiała” zdobyć tytuł, a Piast nie, z czego ekipa z Gliwic skrzętnie skorzystała. Choć, jak pamiętamy, gdy złoto było już na wyciągnięcie ręki presja zaczęła już pętać nogi oraz umysły gliwiczan i dwa ostatnie spotkania to była już niemała udręka dla drużyny Waldemara Fornalika. Zakończony sezon też był poniekąd szczególny. Mistrz Polski w rubryce porażki ma liczbę „10”. Chyba każdy się zgodzi, że to przesada. I wcale nie lekka.

Bo czy owa „mająca dawać większe emocje reforma” podniosła poziom polskiej piłki klubowej? Nie. W eliminacjach do europejskich pucharów graliśmy coraz gorzej. Do faz grupowych nie awansowaliśmy przez 3 lata z rzędu. Trenerzy eksportowych zespołów narzekali na natłok meczów najpierw w pierwszym okresie, gdy zaczynała się walka o Ligę Mistrzów czy Europy, i w końcówce, gdy rozstrzygała się sprawa podziału biletów na „połączenia międzynarodowe”. Te i tak przestały nas obowiązywać na długo przed wrześniem. Nie spotkałem na swej drodze żadnego szkoleniowca, który byłby zadowolony z tej formuły.

Nie będę więc narzekał, że przyszły sezon ma być nudny, bo spadnie jeden zespół i że liga w pewnym momencie nie zostanie podzielona na dwie części. Że Ekstraklasę uzupełnić mogą Warta Poznań albo Radomiak, które w przeciwieństwie do Arki Gdynia czy Korony Kielce nie będą mogły grać na swoich stadionach i w ogóle „co to są za kluby?”. Że dużo meczów może być o tak zwaną pietruszkę. W zakończonym wczoraj sezonie też takie były. Mimo, że obowiązywała jeszcze przecież „ESA-37”. Przestańmy się więc łudzić. Zmianą formatów, regulaminów, systemów rozgrywek poziomu polskiej klubowej piłki nie poprawimy.

Dziennikarz Polsatu Sport, Bożydar Iwanow