Dzieci kukurydzy, gumiaki i taniec
Cezary Olbrycht po pierwszej turze barażów, gdy Warta wyrzuciła z nich Bruk-Bet Termalicę Nieciecza, skomentował, że „dzieci kukurydzy zostają tam, gdzie ich miejsce”. Post na Twitterze spotkał się głównie z oburzeniem, a dziennikarz pokazującej ekstraklasę stacji Canal Plus tłumaczył później, że to był z jego strony komplement, a o „dzieciach kukurydzy” napisał kiedyś tabloid po kolejnym zwycięstwie Termaliki z Legią.
Znalazł też Olbrycht głosy poparcia, wprawdzie mniejszości, ale padały argumenty, że wieś Nieciecza nie powinna pchać się do ekstraklasy, bo na salony nie chodzi się w gumiakach. Miejsce tam jest dla dużych klubów, choćby dla przebywających od lat w kwarantannie Widzewa (dziś już I liga) czy GKS Katowice (II liga). Ta dyskusja zresztą wraca za każdym razem, gdy z „małego miasta wielkie sny”, jak śpiewał Dawid Podsiadło, zaprowadzą kogoś do elity lub nawet w jej pobliże.
Historia pokazuje, że takie projekty się nie utrzymują. Że wprawdzie Amica Wronki czy Dyskobolia Grodzisk Wielkopolski (w jednej edycji europejskich pucharów strąciła z planszy Herthę Berlin i Manchester City) miały swoje pięć minut chwały, ale w dłuższej perspektywie nie przetrwały w tym najwytworniejszym z wytwornych towarzystw. Bo takie drużyny, skazane na los swoich mecenasów, zależą od ich widzimisię. Oni sprawili, że urośli i oni w każdej chwili mogą skończyć ich żywot na luksusowym poziomie, a wtedy wrócą do IV-ligowego czy okręgowego szeregu.
Nie wiemy, jak za kilka lat potoczą się losy Termaliki, czy państwo Witkowscy nie wstaną któregoś dnia i stwierdzą: „Dobra, zbieramy zabawki”. Protesty kibiców Bruk-Betu, jeżeli w ogóle takie się pojawią, będą cichutkie, tak słabe, że nikt w Polsce ich nie usłyszy, a na pewno się nimi nie przejmie. Był klub i nie ma klubu. A przynajmniej na wysokim poziomie.
Na razie jednak państwo Witkowscy za własne pieniądze zbudowali klub, który ekstraklasy już dotknął, a teraz osiadł w I lidze. Jasne, można mieć zastrzeżenia do sposobu jego zarządzania. Dla trenerów to trudny teren do pracy, gospodarze lubią wiedzieć, co w szatni piszczy albo dorzucić tam zawodnika, o którym trener dowiaduje się z internetu. Mówił o tym też Maciej Bartoszek, który w Niecieczy przepracował pięć miesięcy. I choć inni szkoleniowcy go przestrzegali, to chciał spróbować:
„Czasami jest tak, że dopóki człowiek sam czegoś nie dotknie, to nie uwierzy. Chyba tak było ze mną. Widocznie wcześniej to do mnie nie docierało. Oczywiście słyszałem, że jakiś zawodnik pojawił się w klubie bez wiedzy trenera. Pomyślałem, że w sumie to może nawet nieźle. Kilka transferów zrobię sam, a jak ktoś wpadnie last minute, to potraktuję to jako kaprys właścicieli klubu. Jedni kupują sobie samochody, a drudzy zawodnika, mogę to zrozumieć. Ale to ja decyduję, czy go wystawiać, więc jakoś się ułoży. Będę miał po prostu większą kadrę. Niestety poczułem na własnej skórze, że wyglądało to inaczej. Na obozie prowadziłem odprawę. Rozglądam się po sali, widzę nieznajomego zawodnika w klubowym sprzęcie. „O, widzę nową twarz” – obróciłem to w żart. Co innego mi zostało? Chodziło o Purece. Gdy piłkarze przeczytali, że mówię jedno, a góra robi inaczej, no to było wiadomo, że to idzie w złą stroną”.
Bartoszek się sparzył, robotę stracił, ale to jest przywilej właścicieli klubów. Oni zatrudniają, oni zwalniają. Koszty odpraw pokrywają z własnej kieszeni.
Wolę w polskiej piłce prywatnych właścicieli, oczywiście odpowiedzialnych i stabilnych (żebyśmy już nigdy nie przeżywali Korony bis) niż marnotrawienie miejskich, czytaj publicznych pieniędzy w klubach. Czy lepsza jest Termalica utrzymywana przez Witkowskich, czy Radomiak, który zawyżył rynek płacowy w I lidze dzięki pieniądzom płynącym szerokim strumieniem z miasta? Czy lepsza jest Termalica, której budowę stadionu sfinansowali prywatni właściciele, czy kluby, którym dom de facto postawili mieszkańcy?
Oczywiście, że Termalica atrakcyjność ligi zaniża, a nie przyczynia się do zwiększenia jej prestiżu, jasne, że przyjemniej oglądałoby się w ekstraklasie wypełniony stadion Widzewa niż mikroskopijny obiekt z dwoma trybunami postawiony między polami kukurydzy. Jeśli jednak sportowo Termalica zasłuży na awans do ekstraklasy, to dlaczego miałaby w niej nie zagrać? Bo nie będą zgadzały się słupki oglądalności? To sport, a nie konkurs popularności.Wyobrażam sobie, czym Termalica mogłaby przekonać niechętnych do siebie kibiców z Polski. Stylem. Atrakcyjnym, ofensywnym, dominującym. Na niego nie ma odpornych, porwie każdego. Ci odważni, którzy w polskich realiach na niego się zdecydują, z góry zyskują przewagę. Jest go u nas tak mało, że każda ambitna próba zwróci uwagę i zdobędzie sympatię. Bo ja dobrze pamiętam Termalicę Piotra Mandrysza, która przyjeżdżała do Warszawy i przy Łazienkowskiej dyktowała swoje warunki. To jednak były przebłyski, w klubie odeszli od estetyki na boisku, gdy okazało się, że w twardych, ekstraklasowych realiach grozi to spadkiem (co w końcu Termalice się udało, oczywiście już po bezbarwnej i miałkiej grze).
Skoro za maluczkimi jak Nieciecza, nie stoi bogata historia i rzesza kibiców, tożsamości powinni szukać na boisku. Tam się wyróżniać, przekonywać nieprzekonanych. To jak z biednym studentem, który wchodzi na dyskotekę i próbuje zwrócić na siebie uwagę tej najładniejszej. Przy barze nie ma szans, nie stać go na najdroższego drinka. Może za to wyjść na parkiet i zatańczyć tak, że odstawi konkurencję. Czego dzieciom kukurydzy z Niecieczy życzę.
Dziennikarz Przeglądu Sportowego, Łukasz Olkowicz