Powrót syna niepoprawnego

06.08.2020

Tego lata ruchy transferowe wymyślone w gabinetach ligowych bonzów wydają się inne niż te, do których zdążyliśmy się przyzwyczaić – w większości klubów są przemyślane, niektóre nawet takie ekskluzywne.

Śląsk namówił na powrót piłkarza, który jego kibicom słusznie kojarzy się z najlepszymi latami klubu w ostatnich dekadach, Cracovia pół roku czekała na Marcosa Alvareza, piłkarza, którego zdobycze z ostatniego sezonu w 2. Bundeslidze, czyli 13 goli i 3 asysty, każą zwrócić na niego uwagę, Lech ustawiony w piłkarskim ekosystemie wysoko, wyrywa słabszemu Zagłębiu Lubin wyróżniającego się w lidze prawego obrońcę. Maciej Wilusz, jeśli tylko pech i kontuzje o nim zapomną, ma wszelkie zadatki, by być w czołówce ligowych stoperów.

Ostatniego słowa nie powiedziała jeszcze Legia, która już zimą próbowała ściągnąć Bartosza Kapustkę. Wtedy się nie udało, wrócono do rozmów w pandemicznej rzeczywistości. To transfer zdecydowanie na tak. Legia może dostać piłkarza jeszcze 23-letniego, z reprezentacyjnym doświadczeniem, na którego nie wyda fortuny. Piłkarza zdeterminowanego, żeby się odbudować po zagranicznych niepowodzeniach.

Co by jednak w uchylonym do końca września oknie transferowym jeszcze się nie wydarzyło (a nie przypuszczam, że Robert Lewandowski zdecyduje się wrócić na stare śmieci w Warszawie czy Poznaniu), wszystko przyćmił transfer Boruca do Legii. Zakochani wrócili do siebie.

***

Marz, jakbyś miał żyć wiecznie. Żyj, jakbyś miał umrzeć dzisiaj – mawiał James Dean, ikona amerykańskiego kina, przedwcześnie i tragicznie zmarły aktor, symbol nonkonformistycznego podejścia. Lata później Boruca na potrzeby sesji dla pisma Malemen wystylizowano właśnie na Deana i posadzono przed obiektywem aparatu. Nie wiem, co kierowało pomysłodawcą tej sesji, czy też miał takie skojarzenia, ale trafił w dziesiątkę. Bo wiele cech obaj mają zbieżnych – buntownicy, lubiący pędzić przez życie i często przekraczający w nim dozwoloną prędkość.

Nie ma sensu przypominać wszystkich wybryków Boruca, ale kto z trenerów znajdzie dojście do tej niespokojnej duszy, ten zyskuje skałę w bramce. Do Legii wrócił człowiek Żylety, człowiek, który lepiej niż na vipach czuje się z megafonem w ręku. Na trybunie, gdzie daleko do poprawności. Boruc, zanim opuścił Legię na długie 15 lat, był jej podstawowym bramkarzem ledwie przez 2,5 roku. Nie zmarnował żadnego z tych dni, by dla jej kibiców stać się kimś więcej niż zdolnym bramkarzem, bohaterem nie dającym się zamknąć w żadnych ramach, ciągle w Legii wypatrywanym (wcześniej w tej roli odnaleźli się Dariusz Dziekanowski czy Wojciech Kowalczyk). Boruc był swój, nie pasował do obrazu wymuskanego piłkarza, filtrującego każde zdanie, żeby tylko nikogo nie urazić. On walił między oczy, aż bolało. Miał ochotę nazwać Franciszka Smudę Dyzmą? To go nazwał. Sympatii wśród wierchuszki tym sobie nie zdobywał, za to wśród zwykłych kibiców tak.

Takim nazywał siebie Jerzy Pilch. Po popijawie we Lwowie, gdy reprezentacja Polski skończyła grać z Ukraińcami, Boruc znów został napiętnowany. Wybitny pisarz rozmawiał wtedy z Przemkiem Rudzkim. – Taki Radek Majewski, na przykład. Wszyscy się go czepiają, że się napił. Cholera, sam bym się chętnie napił z Borucem – nie krył Pilch.

Takich, którzy przechyliliby kieliszek z Borucem do dziś nie brakuje. Oczywiście najwięcej chętnych znaleźlibyśmy wśród kibiców Legii. Niedawno kustosz jej muzeum Witek Bołba podzielił się ze mną opowieścią pozwalającą zrozumieć, jak Boruc czuje się z nimi związany.

„Artur ma z Legią tylko jedno mistrzostwo, zdobyte jeszcze jako rezerwowy, ale jest u nas wspominany wyjątkowo. Dlaczego? Pewnie dlatego, że okazał się niekonwencjonalnym zawodnikiem, ale i prokibicowskim. Pamiętam, jak w szczycie konfliktu z władzami Legii zapisał się do stowarzyszenia kibiców.

Na pięciolecie jego istnienia odbierałem koszulkę w imieniu Artura. Powiesiłem ją w muzeum. Na starym stadionie było w innym miejscu niż obecnie. W czasie meczów zbierały się tam vipy, żeby coś zjeść. I nagle awantura, bo kazali mi zdjąć koszulkę Artura. Odebrałem telefon od Jarosława Ostrowskiego z zarządu klubu: – Panie Wiktorze, musi pan natychmiast przyjść do muzeum.

Wiedziałem, co się święci, więc powiedziałem, że nie ma mnie na stadionie. Udało mi się jednak tam podejść niepostrzeżenie. I co zrobili? O gablotę oparli sztalugę, powiesili jakąś płachtę, żeby tylko przykryć koszulkę z nazwiskiem Boruca.”

Historia może nie jest powszechnie znana, ale pokazuje czasy, gdy wielbiony przez kibiców Legii bramkarz nie był na jej salonach mile widziany. Dziś to wydaje się niedorzeczne, wręcz niemożliwe, ale i taki okres ma za sobą Boruc. Wraca po 15-letniej tułaczce jako bramkarz wyrazisty, pewnie i z licznymi bliznami, bo skoro wystawiasz głowę, to i musisz liczyć się z tym, że w nią oberwiesz. Zmienił się mocno od czasu wyjazdu z Warszawy, zmieniła się i Legia. Trudno nawet powiedzieć, kto bardziej.

Dziennikarz Przeglądu Sportowego, Łukasz Olkowicz