Gauginowskie dylematy – trzy pytania o byt reprezentacji Polski

04.04.2021

„Skąd przychodzimy? Kim jesteśmy? Dokąd zmierzamy?” – to tytuł najsłynniejszego obrazu Paula Gaugina z lat 1896-1897, w którym autor rozmyślał nad celami ludzkiej egzystencji. Podobne pytania polscy kibice mogą sobie zadawać po pierwszych trzech meczach reprezentacji za kadencji Paulo Sousy.

Skąd przychodzimy?

Przez całą jesień 2020, Zbigniew Boniek bronił selekcjonera Jerzego Brzęczka jak niepodległości. Tak przynajmniej wynikało z przekazów medialnych. W rzeczywistości gorączkowo rozglądał się za jego następcą. Druga edycja Ligi Narodów brutalnie bowiem obnażyła brak koncepcji i pomysłu na grę biało-czerwonych przez byłego szkoleniowca Wisły Płock.

To co charakteryzowało kadrę Brzęczka w eliminacjach EURO 2020 to fakt, że niemal każde z jej zwycięstw było wymęczone, by nie powiedzieć wyszarpane. Nie mierzyliśmy się z żadnymi potęgami. Ba, do europejskich średniaków z naszej grupy zaliczyć można było w zasadzie tylko Austrię. Reszta ekip była o 2-3 półki niżej niż „Biało-czerwoni”. Zamiast jednak udzielać jej solidnych lekcji, jak grać w piłkę, musieliśmy się nieźle naharować, aby zdobyć trzy punkty.

Jeśli nie potrafisz być zdecydowanie lepszy w rywalizacji z takim przeciwnikiem, trudno błyszczeć z oponentami naprawdę klasy światowej. A przecież z takimi mieliśmy się mierzyć, zarówno na ME, jak i w eliminacjach MŚ 2022. Mecze z Holandią i Włochami w Lidze Narodów brutalnie obnażyły wszelkie nasze bolączki – brak kreatywności i pomysłowości w grze. W ciągu 360 minut walki z „Pomarańczowymi” i „Squadra Azzurra”, oddaliśmy ledwie sześć celnych strzałów. Wychodziło zatem jedno uderzenie na bramkę co godzinę! I aż dziw bierze, że żadne z tych spotkań nie skończyło się dla nas pogromem. Wyniki 0:1 i 1:2 z Holandią oraz 0:0 i 0:2 z Włochami wskazywałyby nawet, że kibice byli świadkami wyrównanych spotkań. Nic bardziej mylnego.

Brzęczek jednak nie widział (nie chciał widzieć), że ta drużyna zmierza donikąd. Ba, słuchając jego wypowiedzi można byłoby nawet dojść do wniosku, że najważniejszą drużynę w kraju prowadzi szaleniec. – Zabrakło nam trochę ognia, ale mieliśmy kilka sytuacji, gdy wychodziliśmy z kontratakiem. Patrząc na przeciwnika, jestem zadowolony z gry i naszego poruszania się po boisku – zaskoczył wszystkich, wypowiedzią po meczu z Holandią, w którym jego podopieczni na bramkę Jaspera Cillessena oddali ledwie dwa strzały. Lekki kontakt z ziemią zdawał się mieć po klęsce z Włochami, kiedy Polacy w ogóle nie zagrozili Gianluigiemu Donnarummie. – Zupełnie nie realizowaliśmy założeń taktycznych – przyznał. To była nowość. Brzęczek wyszedł z warownej twierdzy, w której wraz z klakierami siedział od września 2018, zdjął różowe okulary i przejrzał na oczy. Po drugiej porażce z Holandią wszystko jednak wróciło już do normy. – Rozegraliśmy dobre spotkanie. W pierwszej połówce mieliśmy problemy, gdy trzy razy podcięli nam piłkę za obronę, ale w drugiej skorygowaliśmy to i było lepiej – stwierdził.

Rok 2020 reprezentacja kończyła więc z aż trzema porażkami na koncie w sześciu meczach o punkty. Z Robertem Lewandowskim, który po raz pierwszy od dawna nie potrafił w kadrze rozwinąć skrzydeł i kolegami, którzy widząc jego niemoc, automatycznie zniżali się do jego poziomu. I z selekcjonerem Brzęczkiem, wiecznie zadowolonym, który na każdą merytoryczną krytykę dotyczącą gry swojej drużyny reagował z szewską pasją. Zero autorefleksji, zero dogłębnej analizy, zero jakichkolwiek wniosków. Obserwując „Wuję”, jak nazywali go nie tylko kibice kadry, ale również i podobno piłkarze, widzieliśmy Aleksandra Akimowa z serialu „Czarnobyl”. Szef zmiany w czarnobylskiej elektrowni w 1986 roku, choć widział, że coś złego dzieje się z reaktorem, w ogóle nie reagował. Podobnie było z Brzęczkiem. Nic dziwnego zatem, że Zbigniew Boniek zdecydował się na najbardziej radykalny krok za swojej prezesowskiej kadencji.

Kim jesteśmy?

Jesteśmy reprezentacją, która w XXI wieku grała na sześciu z dziewięciu wielkich imprez piłkarskich. Gdyby socjologiczne pojęcie stratyfikacji społeczeństwa przenieść na futbolowy grunt, zaliczalibyśmy się do klasy średniej. Personalnie, biorąc pod uwagę, zarówno umiejętności poszczególnych piłkarzy, jak i kluby, w jakich nasi kadrowicze występują, mamy najmocniejszą reprezentację w historii. Nic więc dziwnego, że sam awans na ME lub MŚ już nas nie zadowala i nie wystarcza do świętowania. Znów chcemy być blisko piłkarskiego Olimpu, tak jak to było na EURO 2016, gdy z góry mogliśmy patrzeć na takie reprezentacje jak Anglia czy Hiszpania, które nie znalazły się w czołowej ósemce. „Zibi” uznał, że z Brzęczkiem nie mamy na to szans, zdecydował się więc na Paulo Sousę.

Portugalczyk piłkarzem był wybitnym. Dwukrotnie triumfował w Lidze Mistrzów (z Juventusem w 1996 i Borussią Dortmund w 1997 roku). Do tego 51 razy wystąpił w reprezentacji „Konkwistadorów”. Pomocnik elegancki, mający oczy dookoła głowy, ze znakomitym przeglądem pola – tak z boiska zapamiętali go kibice. Póki co, na trenerskiej ławce Sousa nie może się pochwalić podobnymi sukcesami. Nie jest też jednak tak, że nic jako szkoleniowiec nie wygrał. Obok mistrzostwa Izraela z Maccabi Tel-Awiw (2013/2014) czy Szwajcarii z FC Basel (2014/2015) nie można bowiem przejść obojętnie. Do tego trzeba wspomnieć również o jego dwuletniej pracy w ACF Fiorentina, która pod jego wodzą, przez moment otwierała nawet tabelę Serie A, grając futbol efektowny i pomysłowy.

I właśnie ten pomysł w grze zespołów Sousy, otwartość na różne schematy, bogate doświadczenie z wielu lig europejskich (Portugalczyk pracował także w Anglii, Chinach, we Francji i na Węgrzech) sprawiło, że Boniek postanowił dać szansę 50-latkowi z Viseu. Podobno w każde miejsce, w które zadzwonił prezes PZPN z prośbą o referencje, miał słyszeć to samo zdanie: Zibi top. To on miał ożywić skostniałą grę reprezentacji Polski.

Sousa już od pierwszych dni nad Wisłą dał się poznać jako człowiek o wysokim poziomie kultury, znakomicie odczytujący nastroje Polaków. Inauguracyjną konferencję prasową zaczął od zacytowania słów Jana Pawła II. – Modlę się z Wami, aby nigdy się nie poddawać, nigdy nie tracić nadziei. Nie lękajcie się. Dziennikarzy ujął z kolei kindersztubą i swoim słynnym: Thanks for your question, po każdym pytaniu. Widać przede wszystkim było, że naprawdę przyjechał do Polski z gotowym pomysłem na grę reprezentacji. – Będę starał się zbudować silną i kompletną drużynę grającą z jakością we wszystkich momentach meczu, ale również taką, która ma mentalność zwycięzców.

Pokazał również Brzęczkowi, co w pracy selekcjonera znaczy dobry PR. Swoją pracę rozpoczął od wizyty w Monachium u Roberta Lewandowskiego, chcąc mu pokazać, że dla niego cały czas jest najważniejszym ogniwem w kadrze. Z resztą graczy będących w kręgu jego zainteresowań, spotkał się na zoomie, by przekazać swoje założenia na najbliższe miesiące. Po pierwszych powołaniach, widać także było wyraźnie, że uważnie rozeznał się piłkarskim potencjale Polski. W szerokiej kadrze znalazł miejsce dla rzeszy graczy z PKO BP Ekstraklasy (Bartosz Kapustka, Sebastian Kowalczyk, Kacper Kozłowski, Kamil Piątkowski, Tymoteusz Puchacz, Bartosz Slisz), a także piłkarzy przez Brzęczka regularnie pomijanych, mimo dobrych występów (Rafał Augustyniak, Paweł Dawidowicz, Michał Helik). I choć nie wszyscy z tego grona ostatecznie pojawili się w Warszawie, na zgrupowaniu przed eliminacyjnymi meczami do MŚ 2022 z Węgrami, Andorą i Anglią, to jednak każdy z zawodników dostał jasny sygnał, że nowy selekcjoner nie zamyka się na nikogo. I każdy kto się wyróżnia, z pewnością swoją szansę otrzyma.

Dokąd zmierzamy?

Cele na marzec Paulo Sousa miał dwa. Pierwszy to minimum sześć punktów w pierwszych trzech meczach eliminacji do katarskiego mundialu. Liczyliśmy na zwycięstwa z Węgrami i Andorą, z kolei porażkę z Anglią mieliśmy wliczoną w koszty. Ważne też jednak było, aby w przeciwieństwie do słusznie minionej epoki brzęczkowej, być dla „Synów Albionu” wymagającym rywalem. Drugi to zapewnienie kibicom niezbędnej dawki optymizmu przed EURO 2020. Paradoksalnie bowiem, boje o punkty w kwalifikacji do MŚ były też jednymi z ostatnich sparingów przed czempionatem Starego Kontynentu. W czerwcu czekają nas jeszcze sparingi z Rosją i Islandią, a później już batalie w grupie F ze Słowacją, Hiszpanią i Szwecją. „Kartky” w utworze „Igni” rapuje: nie pytam quo vaids, bo wiem dokąd idę. A czy my, po meczach z Węgrami, Andorą i Anglią wiemy, dokąd zmierzamy?

Adam Matysek w piątkowej rozmowie z nami stwierdził bez ogródek, że nie widzi różnicy, między kadrą Brzeczka a Sousy. Liczne grono ekspertów także wskazuje, że poprzedni selekcjoner za marcowe występy przed media zostałby zjedzony, a Portugalczyk cały czas ma duży kredyt zaufania. Sousa niewątpliwie przez ostatnie dni błądził. To nie ulega wątpliwości. Postawił co prawda na awizowany wcześniej system z trójką graczy w środku obrony i dwójką wahadłowych i przez cały czas twardo się go trzymał, ale miał olbrzymi problem z właściwym doborem piłkarzy do niego.

Uznał, że nie potrzebuje w obronie Kamila Glika, gdyż do gry z trójką obrońców jest za wolny i nie potrafi odpowiednio wyprowadzić piłki z własnego pola karnego, po meczu, gdy nadeszła trwoga przeprosił się z defensorem Benevento Calcio.

W meczu z Węgrami postawił z kolei na absolutnego debiutanta Michała Helika, który od momentu transferu do Barnsley FC zbiera wysokie recenzje w Championship. Starcie w Budapeszcie pokazało jednak, że drużyna narodowa to dla byłego gracza Cracovii jednak póki co za wysokie progi. – Na kadrę w jego przypadku trzeba jeszcze chwilę poczekać. Nie mówię też, że nie będziemy mieli kiedyś z niego pociechy – stwierdził w rozmowie z nami, były reprezentant Jacek Bąk. Starcie z Andorą Helik obejrzał z trybun, by w potyczce z Anglią… ponownie pojawić się w pierwszym składzie i ponownie zawieść. To właśnie Helik sprokurował rzut karny, niepotrzebnie faulując Raheema Sterlinga.

Dobrego wrażenia na selekcjonerze w pierwszym spotkaniu nie zrobili również Arkadiusz Reca i Sebastian Szymański, którzy w starciu z „Madziarami” nie stwarzali na wahadłach żadnego zagrożenia. – Skrzydła na pewno nie funkcjonowały, tak jak powinny. Kiedyś Jakub Błaszczykowski i Kamil Grosicki przyzwyczaili nas do wysokiego poziomu, obaj byli naszymi motorami napędowymi – komentował Bąk. Piłkarza Wisły Kraków w reprezentacji Polski zapewne już więcej nie zobaczymy. Z kolei gracz West Bromwich Albion pokazał, że w swoim klubie nieprzypadkowo jest rezerwowym. I raczej nie zdziwimy się jego brakiem w kadrze na ME 2020.

Sousę zawiedli także napastnicy. Arkadiusz Milik zagrał od początku z Węgrami, ale dla defensywy rywali nie stanowił większego zagrożenia. Lepsze wrażenie w Budapeszcie zrobił Krzysztof Piątek, którym swoim golem dał sygnał do odrabia strat. Obaj wystąpili także od pierwszych minut w rywalizacji z Andorą, ale także niczego konkretnego nie pokazali. Gdyby nie Robert Lewandowski, w tym meczu naprawdę groziła nam kompromitacja. – To był dla mnie eksperyment przeprowadzony na potrzeby starcia z Andorą, aby dać każdemu z zawodników możliwość zagrania więcej minut niż ostatnio. Widzieliśmy jednak, że nawet w spotkaniu z takim rywalem, to Lewandowski musiał nas ratować. Wydaje mi się więc, że takiego tercetu w reprezentacji więcej już nie zobaczymy – ta owo zestawienie ataku, tłumaczył w wywiadzie dla „FutbolNews.pl”, Tomasz Frankowski.

Z powodu kontuzji Lewy nie mógł zagrać na Wembley, a Sousa znów zaryzykował i tym razem postawił na parę Krzysztof Piątek – Karol Świderski. Napastnik PAOK Saloniki w meczu z Andorą zanotował „wejście smoka”, już kilka chwil po wejściu na boisku, wpisując się na listę strzelców. W rywalizacji z angielskimi defensorami był jednak bezradny, podobnie jak Piątek. Obaj w środowy wieczór absolutnie nic nie pokazali. Nie czas i miejsce jednak ich za to krzyżować, bo nie mieli wówczas żadnego wsparcia ze strony pomocników. Niezły w meczu z Węgrami Piotr Zieliński, z Anglią znów bowiem zawiódł na całej linii. – Zastanawiam się jak do niego dotrzeć. Co zrobić, aby w końcu był liderem. Na razie nim nie jest i wiele wskazuje na to, że już nim nie będzie – oceniał jego grę Matysek. Tym bardziej, że lista grzechów piłkarza SSC Napoli nie ogranicza się tylko do braku podań do kolegów z ataku. To po jego stracie w środku pola, rozpoczęła się bowiem akcja gospodarzy, która zakończyła się rzutem karnym dla podopiecznych Garetha Southgate’a.

Konto Sousy zatem obciąża fakt, że praktycznie w każdym meczu dokonywał niewłaściwych wyborów personalnych. Plus jest jednak taki, że w w trakcie każdego ze spotkań potrafił je korygować. Wejście Piątka i Kamila Jóźwiaka w meczu z Węgrami, zmiana Świderskiego w starciu z Andorą czy w końcu wprowadzenie Milika w drugiej odsłonie gry z Anglią należy uznać za prawidłowe posunięcia.

Miała ta kadra niezłe momenty. Robert Lewandowski odzyskał radość z gry, Grzegorz Krychowiak zaczął przypominać siebie z okresu występów w Sevilli FC, Kamil Glik udowodnił z kolei, że wciąż jest ważnym ogniwem reprezentacji. Widać również, że tacy zawodnicy jak Jóźwiak czy Jakub Moder coraz pewniej czują się w drużynie narodowej. Cały czas to jednak zbyt mało, aby przed EURO 2020 ogłosić wszem i wobec, ten zespół gwarantuje nam sukces.

Wspomniany na wstępie Paul Gaugin w swoim dziele, chciał zawrzeć proste, prawdziwe życie, nieujęte w ramy sztucznych konwenansów. My od Sousy oczekujemy tego samego – że wyzwoli z naszych piłkarzy ich prawdziwy potencjał, który jego poprzednik dusił w grze pełnej ostrożności. W marcu jednak nasi gracze dalej byli zamknięci w tej sztucznej, pobrzęczkowej bańce.