David Badia 🇪🇸: „Hiszpania musi grać szybciej, by sprawiać zagrożenie”

16.06.2021

David Badia jeszcze niedawno pracował w La Masii, gdzie pracował z dziećmi i młodzieżą. W pewnym momencie zdecydował się jednak pójść “na swoje” i wylądował w Turcji, gdzie przez jakiś czas był pierwszym trenerem Antalyasporu, w którym występowali Samuel Eto’o i Samir Nasri. W czasie kariery trenerskiej pracował m.in. z Gutim, Phillipem Cocu i Erwinem Koemanem, natomiast jako piłkarz Sturmu Graz grał w jednej drużynie z… Jerzym Brzęczkiem.

W rozmowie dla “FutbolNews.pl” z cyklu #24TwarzeEuro David Badia opowiedział o swoich trenerskich doświadczeniach związanych z pracą w Barcelonie i nie tylko. Trener podzielił się także swoimi przewidywaniami dotyczącymi występu hiszpańskiej kadry na Euro 2020. Opowiedział również, jak wykształcenie uzyskane na politechnice pomogło mu w pracy trenerskiej.

***

Zanim trafił pan do Barcelony, pracował pan gdzieś wcześniej w roli trenera?

Wcześniej byłem piłkarzem, ale nie miałem okazji zadebiutować na najwyższym poziomie w Hiszpanii, grałem w niższych ligach. A już tak pod koniec kariery wyjechałem na kilka miesięcy do Austrii, do Sturmu Graz, gdzie grałem z jednym polskim piłkarzem…

Z tego, co widziałem, z Jerzym Brzęczkiem.

Tak, z późniejszym trenerem waszej reprezentacji.

Ma pan z nim związane jakieś boiskowe wspomnienia?

Tak nie za bardzo, bo on grał, a ja zwykle siedziałem na ławce (śmiech). A tak zupełnie poważnie, to Jerzy miał dobrą technikę oraz wizję gry. Miał wtedy dobry czas – potrafił robić różnicę na boisku i rozwiązać każdy problem z tyłu bądź blisko środkowej linii boiska. W każdej chwili był bardzo przydatny w zespole. Można powiedzieć, że był liderem, ale przede wszystkim dobrym kolegą z drużyny.

Wracając już do pana piłkarskich losów – znalazłem informację o tym, że równocześnie z grą w piłkę studiował pan na Politechnice w Barcelonie.

To prawda, dokładnie w tym samym czasie gdy byłem piłkarzem, studiowałem inżynierię przemysłową oraz budownictwo. Gdy byłem nastolatkiem i chciałem swoją przyszłość związać z futbolem, rodzice mi tłumaczyli, że warto, abym miał jakiś “plan B”, w razie gdybym w piłce sobie nie poradził. I mieli rację – tutaj nigdy nie wiesz, co cię czeka. Dlatego poszedłem na studia i je skończyłem.

Myślę, że ten etap w moim życiu był mi naprawdę przydatny. W ten sposób ukształtował się mój charakter, lepiej poznałem siebie samego. Zresztą nauczyłem się odpowiedzialności, co potem bardzo przydało mi się w pracy w roli trenera.

Zanim został pan trenerem, pracował pan w wyuczonym zawodzie?

Nigdy nie pracowałem jako inżynier przemysłowy. Byłem piłkarzem, ale tak jak powiedziałem – tamtą opcję traktowałem jako swój “plan B”. Na studiach nauczyłem się jednak organizacji i planifikacji. Jako trener, łatwiej było mi rozplanować podjęty wysiłek i doprowadzić do konkretnych wydarzeń. Wiem, jak wszystkim dysponować z innej strony. Kiedy prowadzisz trening, musisz mieć kontakt nie tylko z zawodnikami, ale też porozmawiać z greenkeeperem, w którym miejscu najlepiej trenować i z dostawcą wody, ile litrów potrzebujemy. Trener musi się zaangażować również w tych kwestiach. To wszystko okazało się dla mnie ważne szczególnie, gdy pracowałem potem w Antalyasporze.

Przejdźmy teraz do tematu pana pracy w Barcelonie. Najpierw chciałbym zapytać, czy pracował pan z piłkarzami, którzy potem przebili się do dorosłej piłki?

W La Masii jest sporo kategorii wiekowych – najmłodsi to siedmiolatkowie, którzy idą jednym systemem do dwunastego roku życia. A potem najstarsi, do 16-17 lat są wdrażani do profesjonalnego futbolu. W czasach, gdy pracowałem w Barcelonie, w najmłodszych kategoriach razem grali chłopcy i dziewczynki i w moim zespole była między innymi Jana Hernandez, która teraz była częścią zespołu, który wygrał Ligę Mistrzów. Wtedy dopiero stawiała pierwsze kroki w futbolu, miała dopiero dziewięć lat. Ale był to dla mnie powód do dumy, gdy wygrała z drużyną tak ważne trofeum. Uważam, że w futbolu kobiety i mężczyźni wykonują równie dobrą pracę.

Nie da się ukryć, że FC Barcelona to wielka korporacja. Czy trenerzy w klubie muszą się stosować do ściśle określonych zasad panujących w klubie?

Powiem szczerze, że z trenerami w Barcelonie jest trochę tak jak z piłkarzami. Tam nie tylko starasz się, żeby twoi podopieczni byli lepsi, ale sam musisz być lepszy, bo jest tam sporo trenerów o dużej wiedzy. FC Barcelona jest jak jeden mózg złożony z wielu naczyń – każdy wykonuje swoją pracę, ale wszyscy podążamy tak naprawdę w jednym kierunku. Każdego dnia pobytu w tym klubie myślałem, jak jeszcze mógłbym dalej się rozwijać i co zrobić, by rozwijać grę zespołu.

Atmosfera między trenerami w Barcelonie była jednak pozytywna. Bardzo dużo czasu spędzaliśmy razem na rozmowach i analizach trenerskich. Czasami schodziło nam do pierwszej, drugiej, trzeciej w nocy, ale było warto. Myślę, że każdy z nas był szczęśliwy, że mógł poświęcać swój czas dla wielkiego klubu.

Barcelona od najmłodszego wieku przygotowuje piłkarzy do tego, żeby uczyli się na błędach. Trenerzy sprawdzają też, które ćwiczenia zawodnicy przyswajają sobie szybciej i które są bardziej efektywne. Nie ma tak, że ktoś stosuje określone metody, bo przeczytał o nich w książce albo usłyszał o nich od Mourinho. Krótko mówiąc, bardziej niż to czego nauczy się piłkarz, jest ważne jak się tego nauczy. Po pewnym czasie łatwo dostrzec, czy coś przynosi efekty, czy nie, to jest jak wiadomość zwrotna.

Chciałbym teraz poruszyć temat zawodników. La Masia wciąż jest uważana za jedną z najlepszych piłkarskich akademii na świecie. W ostatnich latach jednak mało wychowanków wskoczyło do pierwszego zespołu, może pomijając poprzedni sezon. Dlaczego tak jest?

Myślę, że wszystko zależy tutaj od tego, w jakiej sytuacji ekonomicznej jest klub. W Europie jest sporo klubów należących do milionerów, które są napędzane przez nich. A w Barcelonie sytuacja wygląda trochę inaczej. Z drugiej strony, w ostatnim czasie pojawiło się w zespole kilku wychowanków La Masii – między innymi Ansu Fati, Riqui Puig, Oscar Mingueza. Oczywiście, były czasy, gdy tych wychowanków było więcej i to w dodatku kto – Xavi, Iniesta czy Pedro.

Najczęściej jednak do sięgania po piłkarzy z drugiego zespołu czy juniorów zmuszają problemy ekonomiczne. Dlatego w ciągu najbliższej dekady powinniśmy usłyszeć o wielu nowych wychowankach. Już letnie okno transferowe pokazuje, że Barcelona chce płacić jak najmniej za pozyskiwanie nowych zawodników. Postawienie na wychowanków byłoby jednak na pewno tańszym rozwiązaniem.

Inną sprawą jest jednak fakt, że gdy piłkarze mają 15, 16, 17 lat, obserwują ich skauci z Premier League czy na przykład z Holandii. I są w stanie przekonać zawodników, płacąc im wyraźnie większe pieniądze albo możliwość gry w zespole. Otrzymują dokładny plan, podczas gdy tutaj tak naprawdę nie wiedzą kiedy dostaną szansę i czy w ogóle ją otrzymają. W Barcelonie czują się jednak dobrze, czego dowodem są ich powroty, na przykład Erica Garcii teraz czy kilkanaście lat temu Gerarda Pique. Potem ci zawodnicy mówią, że wracają nie ze względu na wielkość klubu, ale właśnie ze względu na profesjonalizm i atmosferę treningów. Pod tym względem trudno znaleźć na świecie takie miejsce jak Barcelona.

Koniec końców, pan ostatecznie opuścił Barcelonę i kolejnym miejscem pana pracy był Antalyaspor. Skąd taka decyzja?

Zacznę od tego, że przed przejściem do Antalyasporu uczestniczyłem w pracy kilku projektów Barcelony na całym świecie. Także z tego względu, że władam biegle językiem angielskim, wysyłano mnie do naszych akademii w Bostonie, Montrealu, Toronto czy Tokio. Przez sześć miesięcy podróżowałem i opowiadałem o metodologii treningu i pracy w Barcelonie. A w przypadku “Blaugrany” to wygląda tak, że nie działa tylko na zasadzie franczyzy, ale także chce wdrażać w filiach swoją wizję.

Tym sposobem wylądowałem w Stambule, gdzie otrzymałem możliwość stworzenia własnego projektu. Potem zawodnicy z naszej akademii trafiali do tureckich czołowych klubów – Besiktasu, Fenerbahce, Galatasarayu. Moja praca została zauważona przez włodarzy Antalyasporu, którzy planowali zbudować klub od podstaw. Właśnie moją rolą miało być stworzenie systemu klubowej akademii i otrzymałem stanowisko jej dyrektora. Jak się okazało, praca osoby z doświadczeniem w Barcelonie przyciągnęła do klubu Samuela Eto’o.

Z Samuelem Eto’o miał pan potem bezpośrednią styczność, gdy objął pan zespół Antalyasporu w roli trenera. W tym zespole był zresztą także słynący z krnąbrnego charakteru Samir Nasri. Jak panu się z nimi pracowało, patrząc że po raz pierwszy samodzielnie prowadził pan profesjonalny zespół?

Nie da się ukryć, byli gwiazdami. Mieli duże doświadczenie i mieli świetną mentalność na boisku. Poza nimi w zespole byli jeszcze Johan Djourou i William Vainqueur. To był jednak zespół, nad którym trudno było zapanować, było w nim sporo wyrazistych osobowości. Ale cieszę się, że już jako młody trener miałem okazję z nimi pracować. Potrzebowałem tygodnia, żeby móc się przystosować do tego zespołu. Musiałem przystosować ćwiczenia do możliwości zawodników, a oni naprawdę doceniali sposób, w jaki przygotowywaliśmy się do kolejnych meczów. Zresztą starsi zawodnicy pomagali mi, młodemu trenerowi, poznać lepiej drużynę.

Z Samuelem Eto’o wciąż mam kontakt. Oczywiście, był już wtedy u schyłku swojej kariery piłkarskiej. Nie biegał już wtedy za dużo, ale potrafił zoptymalizować swoje ruchy tak, by mieć wpływ na drużynę. I wciąż miał swój boiskowy spryt, potrafił dobrze wyczuć moment podania.

Jak to się stało, że jako dyrektor akademii został pan na jakiś czas trenerem pierwszego zespołu?

Gdy przychodziłem do klubu, podpisałem kontrakt jako asystent trenera, ale moim głównym obowiązkiem było kierowanie akademią. Pamiętam jednak swoje początki z pierwszym zespołem, gdy trenerem był Jose Morais, który wcześniej pracował z Jose Mourinho w Chelsea i Realu Madryt. Pierwszego dnia mieliśmy długą rozmowę na temat naszych wizji futbolu, a potem doszliśmy do wniosku, że rano będę pracował z pierwszym zespołem, a potem z akademią. Miałem dwie prace, chociaż w cenie jednej (śmiech).

Nasze wyniki nie były w stu procentach zadowalające i Jose Morais został zwolniony i go zastąpiłem na krótki czas. No cóż, trenerzy w tym kraju rzadko pracują długo w jednym klubie.

Miał pan dwie przygody w roli pierwszego trenera Antalyasporu. Najpierw objął pan zespół na jeden mecz, a jakiś czas później na stałe. Dlaczego drugie podejście zakończyło się tak szybko?

Za pierwszym razem przejąłem zespół na dwa tygodnie, po czym zastąpił mnie Leonardo, obecny dyrektor sportowy PSG, u którego byłem asystentem. Dwa miesiące później w klubie pojawił się poważny kryzys finansowy. Doszliśmy do takiego momentu, że nie płacono nam przez cztery-pięć miesięcy. Leonardo odszedł z klubu, a ja go zastąpiłem. Tyle tylko, że cała sytuacja wymagała jakiejś reakcji prezesa klubu, ale jego po prostu nie było. Prawdę mówiąc, wtedy był tylko na papierze, nie przychodził do klubu, nawet nie zjawiał się na meczach.

A potem prezes sam zrezygnował. W tamtym okresie decyzje podejmował kierownik, który mnie znał, dlatego przejąłem drużynę, ale o całej wewnętrznej sytuacji klubu jeszcze mało wiedziałem. Wtedy po Bożym Narodzeniu przyszedł nowy prezes i od razu chciał wprowadzić do klubu swoich ludzi, własnego trenera. Zdecydowałem, że sam odejdę i odmówiłem pieniędzy, których nie wypłacono mi wcześniej.

Po prostu już bardzo chciałem stamtąd odejść. Wcześniej decyzję o odejściu podjęli między innymi Eto’o i Nasri. Kilka dni po tym, jak zrezygnowałem z pracy w Antalyasporze, zgłosiło się do mnie zresztą Fenerbahce.

Szybko poszło.

Usłyszałem od szefów, że otrzymam wolność w działaniu. Nie chciałem iść do klubu, w którym byłoby trzech szefów nade mną, bo w takich sytuacjach zazwyczaj inni podejmują decyzję za ciebie. Na początku zrobiłem im prezentację swoich planów co do przyszłości klubu i powiedzieli mi, że nigdy takiej nie widzieli. Wiadomo jak to jest, to są ludzie z korporacji – gdy przedstawiłem im szczegółową analizę danych, byli zaskoczeni. Między innymi przeanalizowałem, w których miesiącach urodzili się piłkarze akademii. Okazało się, że aż 60% urodziło się od stycznia do kwietnia, przepaść między nimi a resztą była duża.

Poza tym, trenerzy często patrzyli na to, żeby ich podopieczni byli wysocy i potrafili doskoczyć do piłki przy zagraniu do przodu. Nie patrzyli czy są dobrzy, czy nie. Grali razem piłkarze w wieku 16, 17 i 18 lat i potem żaden nie miał szans, żeby wskoczyć do pierwszego zespołu. Gdy przyszedłem do klubu aż trzech zawodników wskoczyło do głównej drużyny Fenerbahce.

Za każdym razem, gdy pracowałem w klubie, ważna była dla mnie dokładna ocena potencjału zawodnika. Czasami mówi się, że w topowych klubach piłkarze grają na 70% potencjału, ponieważ system zespołu ani instrukcje trenerów nie dają pełnej możliwości, żeby mogli się rozwinąć. A po rozmowie z piłkarzem i zmiany struktury gry potrzeba tylko dwóch, trzech tygodni, żeby zobaczyć efekty. Tak samo jest z wydolnością – tyle czasu potrzeba, by ją poprawić w zespole. Pod tym względem dobrą robotę wykonaliśmy w Antalyasporze – w pierwszym moim meczu zrobiliśmy ponad 600 podań, jak w Barcelonie.

Jeśli zawodnicy są pewni siebie i znają dokładny plan na nich, mogą ustalić sobie miejsce, w które chcieliby dotrzeć. Odpowiedzialność trenera w tej kwestii wszędzie jest taka sama, bez względu czy pracuje w Hiszpanii, Francji, Turcji czy w Polsce.

Po Fenerbahce wrócił pan do Hiszpanii, a konkretnie do Almerii gdzie był pan asystentem Gutiego. Jakim trenerem jest były piłkarz Realu Madryt?

Z Gutim poznaliśmy się jeszcze w Stambule, gdy był w sztabie szkoleniowym Besiktasu. Często rozmawialiśmy, wychodziliśmy na obiady. To niesamowicie mądry facet. Na boisku miał świetny przegląd pola i wykorzystuje to w pracy trenerskiej – potrafi przewidzieć, co się wydarzy na boisku kilka sekund wcześniej. I często widzi to, czego nikt nie widzi. Zresztą sam przy nim nauczyłem się dużo o czytaniu gry.

Poza tym, jego kariera piłkarska daje mu dużą wiarygodność przed podopiecznymi. Myślę, że zasługuje na to, żeby prowadzić silne drużyny – on jest do tego stworzony! Ale na razie trochę brakuje mu szczęścia.

Po odejściu z Almerii, na razie pozostaje pan bez pracy. Co dalej – chciałby pan zostać w Hiszpanii, a może otworzyć się na inny kierunek?

Myślę, że jestem gotowy, żeby pójść własną drogą i zostać samodzielnym trenerem. Mam też swoich współpracowników, których mógłbym zabrać ze sobą do sztabu szkoleniowego. Pracowałem wcześniej z kilkoma fachowcami – jak Leonardo, Erwin Koeman, Philip Cocu, Guti, od których wiele się od nich nauczyłem. A teraz czas zrobić krok do przodu.

Dla mnie nie jest ważne, skąd otrzymam oferty. Umiem mówić po angielski i niemiecku, ale pod tym względem wciąż się dokształcam – uczę się francuskiego i włoskiego. Jestem otwarty na wyjazdy do Polski, Niemiec, USA czy Japonii. Lubię podróżować, poznawać nowe kultury i łatwo się przystosowuję do nowych warunków. Najważniejsze będzie jednak to, czy klub będzie miał cel, do którego dąży.

Wróciliśmy tym samym do zagranicznych wyjazdów, o których już trochę wspomniał pan na początku. Teraz chciałbym się trochę bardziej skoncentrować na reprezentacji Hiszpanii. Patrząc na skład, od razu rzuca się w oczy, że w połowa piłkarzy w składzie nie gra na co dzień w Hiszpanii, co jeszcze dziesięć lat temu było nie do pomyślenia. Zresztą dzisiaj Hiszpanie są jedną z najliczniejszych narodowości grających poza granicami kraju, na przykład w Polsce gra ich sporo. Dlaczego w ostatnich latach tak bardzo to się zmieniło?

Tak jak powiedziałem, gdy opuszczałem Hiszpanię, byłem pierwszym obcokrajowcem w Austrii. W tamtym momencie mało kto decydował się na zagraniczny wyjazd. Obecnie podróżowanie jest łatwiejsze, a wtedy do transferu prowadziła długa procedura. Zanim wyjechałem, trzeba było wysłać kasetę VHS z moim występem z finału Pucharu Katalonii. A teraz wystarczy wrzucić nagranie z meczu w mediach społecznościowych i wysłać linka. Teraz agenci jednego dnia mogą polecieć do trzech klubów.

Inna sprawa, że teraz w Hiszpanii jest bardzo dużo dobrych akademii – w Barcelonie, Madrycie, Bilbao, Villarrealu, Walencji, Sewilli, Maladze… A w pierwszych dwóch ligach grają tylko 42 drużyny. Dlatego wielu piłkarzy po prostu musi wyjechać, by gdzieś się przebić. Myślę, że w Segunda Division jest sporo piłkarzy, którzy zdecydowaliby się na wyjazd do Turcji. W Hiszpanii zarobią zdecydowanie mniej. Są tacy piłkarze, którzy w ciągu dnia pracują w supermarkecie, a po południu idą na trening. Myślę, że wyjazd do innej ligi jest dla nich lepszą możliwością.

Przejdźmy do przewidywań dotyczących hiszpańskiej kadry na Euro. Jakiego wyniku spodziewa się pan po podopiecznych Luisa Enrique?

Chciałbym, żeby reprezentacja Hiszpanii wygrała ten turniej. Znam zresztą osobiście Luisa Enrique i życzę mu jak najlepiej. Ale tak jak pan powiedział, wielu piłkarzy gra w zagranicznych drużynach. Kiedyś serce zespołu – Xavi, Iniesta i Busquets – grali na co dzień w jednej drużynie, gdy Hiszpania zdobywała mistrzostwo świata i dwa mistrzostwa Europy. A teraz piłkarze grają na co dzień w różnorodnych systemach. Przykładowo, niekoniecznie zawodnicy, którzy w klubach grają w systemie “Tiki-Taka” będą pasować do zawodników.

Nie jest łatwo tych wszystkich piłkarzy dobrze ze sobą połączyć. Trener jednak powołał najlepszych zawodników i dał im sto procent zaufania. Ale myślę, że Hiszpania musi grać szybciej, żeby móc sprawić zagrożenie rywalom i móc coś osiągnąć na tym turnieju.

Czy hiszpańscy kibice są pewni sukcesu na mistrzostwach Europy?

Tak, w Hiszpanii oczekuje się zdobycia pucharu. Mówi się, że mamy najlepszego trenera, świetny skład i jesteśmy głodni sukcesów.

ROZMAWIAŁ: PRZEMYSŁAW CHLEBICKI