„Ale ty masz silną psychikę”. „Zaje*iście silną”. Świat trenerski nigdy nie był tak trudny

29.11.2019

Myśląc o najróżniejszych stresujących i wyniszczających okolicznościach związanych z piłką nożną, do głowy najczęściej przychodzą nam topowi piłkarze. W końcu to od nich wymaga się utrzymania najwyższej formy, to oni muszą się odpowiednio prowadzić, to ich każdy ruch na murawie śledzą i oceniają tysiące ludzi na stadionach i miliony przed telewizorami. To także oni coraz częściej zdradzają, że nieustanne rywalizowanie na takim poziomie potrafi być bardzo wyniszczające i odbiera im przyjemność z gry, którą mieli kopiąc futbolówkę jako dzieci. Wielu z nich nie wytrzymuje tempa, uciekając choćby w najróżniejsze używki. Maradona, Gascoigne i wielu, wielu innych. Zawodowa piłka przytłacza i nikogo już nie dziwi, kiedy słyszymy, że zawodnik „X” korzysta z pomocy psychologa, szukając sposobów na ułożenie powstałego w głowie bałaganu.

Wszystko to wydaje się oczywiście jasne i doskonale rozumiemy trudy z jakimi zmaga się wielu graczy. Jeśli jednak zastanowimy się nad tym tematem nieco szerzej, można dojść do wniosku, że za bardzo skupiamy się na jednej „grupie docelowej”. Wobec piłkarzy staramy się być nieco bardziej cierpliwi, wyrozumiali, tłumaczymy czasem potrzebnym na adaptację, na wkomponowanie się do szatni. Nie dostrzegamy, że są osoby, których psychika i zdrowie mentalne także wystawiane są na próbę, kto wie czy nawet nie bardziej niż w przypadku zawodników. I nie – nie mówimy tu o „bezrobotnych ojcach, którzy muszą wyżywić rodzinę i chore dzieci”. Wciąż trzymamy się świata piłki i to tego bezpośrednio związanego ze stadionami, murawą i zawodnikami na niej przebywającymi. Mowa oczywiście o trenerach.

– Jeśli nie chcesz poświęcać swojej rodziny, nie zostawaj trenerem. Sam zastanawiam się, czy to jest uczciwe, że tak mało czasu poświęcam najbliższym. Ale zawód trenera jest dziś tak totalny, że nie możesz udawać. Zawsze jakaś część twojego życia jest poszkodowana – wyznał w niedawnym wywiadzie dla „L’Equipe” Antonio Conte. – Po meczu z Borussią Dortmund czułem ból. Po porażkach trzyma mnie czasem dwa dni. To jak żałoba. Przegrana musi postawić ślad w domu, w klubie, wśród moich piłkarzy. Ja muszę stosować środki zaradcze, by nie doszło do kolejnej porażki. Zwycięstwa dają chwilę relaksu. (…) Mój charakter i sposób pracy doprowadzi mnie do wczesnego zakończenia kariery – stwierdził 50-latek. Jego słowa są świetną przystawką do głównego dania, jakim jest zagłębienie się w trenerski świat i obciążenia związane z byciem jego częścią.

Cienka linia

Mówi się, że posiadanie w życiu pasji, to najlepsze co może spotkać człowieka. Nieco gorzej robi się wtedy, kiedy pasja zamienia się w obsesję, w dodatku taką, za którą jest się rozliczanym i to bardzo surowo. By być trenerem na najwyższym poziomie, trzeba swoją pracę kochać. Robiąc coś na pół gwizdka lub nawet na 90%, nigdy nie da się piłkarzom tego, czego potrzebują, by walczyć o najwyższe cele. Trenowanie w pojęciu, o którym mówimy (czyli tym absolutnie topowym), jest po prostu zajęciem wyniszczającym. I nawet nie chodzi tu o charakter menedżerów, którzy będąc jak Conte tracą mnóstwo energii na krzyki, skakanie, gestykulacje, czy „życie” meczem na 200%.

Czasy się zmieniły. Niemal wszystkie dyscypliny życia, a tym także sportu, stają się wyżyłowane do granic możliwości, tylko człowiek wciąż jest ten sam. Kilka dekad temu w Formule 1 nie było takiej „napinki”. Mechanicy spokojnie budowali bolidy w zadymionych garażach, niczym majsterkując przy swoim aucie. W skokach narciarskich nie było wojny na kombinezony, buty i przeliczniki za wiatr. Każdy brał dwie „deski”, na rozbiegu przybierał dowolną pozę, w locie nie martwił się o styl, a o utrzymanie równowagi, by się nie połamać. W piłce nożnej jest tak samo. Dawniej trener miał do dyspozycji najzwyczajniejszych facetów, czasem zaniedbanych, pijących po meczach, palących, jedzących co tylko chcieli. Na treningach nie ćwiczyli dwudziestu wariantów taktycznych, a zadaniem menedżera było dbanie o atmosferę w szatni i sprawienie, by wspomniani faceci byli żądni kolejnych wygranych. Kiedy ci nie szło i akurat przeczytałeś o tym w gazecie, po prostu odkładałeś ją na bok, popijając sobie kawę i w spokoju myśląc co zrobić, by sytuacja się poprawiła. Oczywiście – presja była obecna, jednak odcięcie się od niej przynajmniej na parę dni, nie było żadnym problemem.

Bolesny znak czasu

Teraz jest inaczej. Nie da się uciec. Kiedy trener „X” obejmuje duży klub, media najpierw rozpracowują nieszczęśnika na każdy możliwy sposób, analizując dzieciństwo, przeszłość, słowa wypowiedziane 10 lat temu. Potem oczywiście patrzą na grę. Brak postępu po miesiącu? Zaczynają się spekulacje, wypytywanie zawodników o opinię, czy trener jest w porządku, czy może jednak coś jest nie tak. Nawet jeśli pojawią się dobre wyniki, każdy nieco gorszy okres to znów tak zwany „wylew”. Oczywiście celowo nieco przesadzamy z tym opisem, jednak nie da się ukryć, że często obserwujemy podobne sytuacje. Mądry trener wie, że musi się odciąć od całej tej paplaniny i skupić na swojej pracy, bo inaczej by zwariował. Rzecz w tym, że w obecnym świecie nawet jeśli chce się to zrobić, nie zawsze się udaje.

Hejt i krytyka są na porządku dziennym. W ostatnich latach przekonali się o tym Mourinho, Lopetegui, Emery, Kovac, Gattuso, Henry, Valverde, Solskjaer, Brzęczek (pozdrawiamy) i cała masa innych, których wymienienie zajęłoby dobre pięć minut. Rzecz w tym, że porządnie dostają w kość nawet ci, którzy są na samym szczycie. Ciekawie wypadają w tym przypadku zdjęcia „przed i po”, czyli zanim ktoś objął dany klub, i kiedy opuszczał go po jakimś czasie.

Pep Guardiola po czterech latach w Barcelonie musiał zrobić sobie rok przerwy i wyjechać do Nowego Jorku, by odsapnąć i naładować baterie. Juergen Klopp niedawno delikatnie zasugerował, że za dwa lata, wraz z końcem kontraktu z „The Reds”, być może będzie musiał zrobić sobie przerwę od piłki. Wytypował nawet swojego następcę, którym według niego powinien zostać Gerrard. Jose Mourinho jeszcze w 2004 roku zapytany o wyczyn sir Aleksa Fergusona, który akurat świętował tysięczny mecz w roli trenera „Czerwonych Diabłów” stwierdził, że na pewno tyle nie wytrzyma i w wieku 55 lat będzie już emerytem „wypoczywającym w Algarve”. Nawet w okolicach połowy poprzedniego sezonu, kiedy Guardiola i Klopp bili się o fotel lidera, Hiszpan stwierdził: „Kocham czytać, ale nie czytam. Kiedy zaczynam, po chwili myślę o Liverpoolu, Kloppie i nie mogę się skupić. Ludzie mówią, że czytam książki. Nie czytam ich. Mam fajną biblioteczkę i prędzej czy później się za nią zabiorę, ale nie mam czasu”. To najlepiej opisuje, jak wiele wyrzeczeń potrzeba będąc trenerem.

A może by tak ugryźć się w język?

Opinie o tym, że dużo łatwiej być świetnym piłkarzem niż świetnym trenerem, nie biorą się znikąd. Jeśli jednak wspomniana właśnie dwójka, prawdopodobnie będąca obecnie najlepszymi trenerami na świecie, jest wycieńczona ogromną intensywnością swojej pracy, chyba nie trzeba więcej dodawać. Bycie przegrywającym trenerem wystawionym na świecznik, to wielka tragedia i niesamowite obciążenia. Wygrywanie i bycie lubianym (patrz: Klopp) co prawda oszczędza hejtu, ale jednocześnie nakłada jeszcze większą presję. Sytuacje, w których będziemy obserwowali trenerów w jednym, wielkim klubie przez dekadę, dwie, czy więcej, mogą się już nie powtórzyć. Skupiamy się na zmęczonych psychicznie piłkarzach, ale to właśnie obecni menedżerzy są wystawieni na jeszcze trudniejsze warunki. Może warto o tym pomyśleć, zanim znów zmieszamy któregoś z błotem na Facebooku, Instagramie czy innym Twitterze…