Zostaliśmy rozpieszczeni. Czy dzisiejsze „El Clasico” naprawdę będzie ewenementem?

29.02.2020

Trzy, dwa, jeden i… tak! To właśnie dziś w końcu dostaniemy długo wyczekiwaną piłkarską ucztę, elektryzującą cały piłkarski świat. Kto będzie górą? Pojawiało się wiele opinii, spekulacji i argumentów, ale na to pytanie najzwyczajniej w świecie… nie da się odpowiedzieć. W tym momencie huczna zapowiedź się kończy, bo takiego „El Clasico” nie było od bardzo, bardzo dawna…

Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że dzisiejszy klasyk będzie „naj”, ale niestety w złym tego słowa znaczeniu. Określeń i statystyk z „najgorszy”, czy też „najsłabszy” w nazwie jest co nie miara i doskonale oddaje to sytuację, w jakiej znajdują się oba kluby. Przyzwyczailiśmy się do Realu i Barcelony, które po kolejnych rywalach przejeżdżają się jak walec. Przyzwyczailiśmy się, że „El Clasico” to naprawdę pojedynek gigantów. Klubów, które w danej chwili śmiało można zaliczać do światowego, dajmy na to, top5.

W nie tak dalekiej przeszłości zdarzyła się sytuacja, w której „Klasyków” można było mieć po prostu dosyć. Od 16 kwietnia do 3 maja 2011 roku, Barcelona i Real Madryt zmierzyły się ze sobą… czterokrotnie. Brzmi niewiarygodnie? To prawda, w dodatku najzwyczajniej „dziwnie”. Jednak nawet wtedy tamte mecze miały swoją magię, wyjątkowe napięcie i przed każdym z nich można było poczuć się jak przed finałem Ligi Mistrzów. A teraz? Teraz po prostu zastanawiamy się, kto jest w mniejszym stopniu słaby, kto popełni mniej błędów, komu dopisze szczęście. Nawet zagorzali kibice czują, że sytuacja odbiega od tego, do czego się przyzwyczaili…

Nawet starając się stać w opozycji, bronić tego hitu i sugerować, że „przecież wszystko jest ok”, trudno dyskutować nawet z czystymi wynikami. Po imponującej serii bez porażki, składającej się z 21 spotkań, Real złapał widoczną zadyszkę. Na pięć ostatnich meczów, „Królewscy” przegrali aż trzy, dodatkowo remisując ze słabą Celtą Vigo. Dwóch meczów z rzędu podopieczni Zidane’a nie przegrali od końcówki poprzedniego sezonu, trzech – właśnie od przełomu lutego i marca 2019. W przypadku porażki z Barceloną powtórzą serię, po której właśnie wtedy zwolniony został Solari…

Źle – gorzej – najgorzej

W każdym z ostatnich dziesięciu, a nawet więcej sezonów, czytając o takich problemach „Los Blancos” bez zastanowienia stwierdzilibyśmy, że w takim razie murowanym faworytem jest Barcelona. Tym razem nawet to nie jest prawdą. Goście z Camp Nou robią w tym sezonie wszystko – oczywiście mówimy to z przekąsem – by trzymać się swoich rywali jak najbliżej, a do tego potrzebne jest gubienie punktów. Jeszcze dwa lata temu „Blaugrana” była na najlepszej drodze, by powtórzyć osiągnięcia Arsenalu czy Juventusu i zostać tak zwanymi „The Invincibles”. Przez cały sezon LaLiga 2017/2018 podopieczni Valverde przegrali zaledwie jeden, jedyny raz. By lepiej zaznaczyć jak niewiele im zabrakło, wystarczy przypomnieć, że porażka 4:5 z Levante miała miejsce w… 37. kolejce.

Teraz takie coś wydaje się abstrakcją. Dlaczego? Tu także wystarczy spojrzeć na wyniki. Od 10 grudnia, czyli dość zaskakującego triumfu 2:1 na Giuseppe Meazza (Barcelona zagrała rezerwowym składem), „Blaugrana” rozegrała 15 spotkań. Zwycięstwem zakończyło się jedynie… osiem z nich – przeciwko Alaves, Granadzie, Ibizie, Leganes, Levante, Realowi Betis, Getafe oraz Eibar. Powiedzieć, że nie wygląda to imponująco, to nic nie powiedzieć.

Wróćmy teraz do wspomnianych na początku „naj”. Po 19. kolejce, na półmetku sezonu, Barcelona miała na swoim koncie 40 punktów, co było jej najgorszym wynikiem od sezonu 2007/2008. Tak – tego schyłkowego, po którym pożegnano się z Frankiem Rijkaardem. Brzmi to tym dziwniej, że mimo tego ówcześni podopieczni Valverde i tak byli na czele tabeli. To najlepsza wizytówka tego, że Realowi także daleko do perfekcji, choć największe problemy miały miejsce oczywiście rok temu.

Kiedyś było inaczej…

Szukając okresu, w którym obie drużyny były w podobnej, średniej formie, należy przenieść się właśnie do wspomnianych rozgrywek 2007/2008. Wtedy po 25 kolejkach liderem był Real Madryt, mając na koncie 56 punktów i o dwa oczka wyprzedzając Barcelonę. Obecnie różnica między tą dwójką jest taka sama, ale to Barcelona prowadzi mając 55 punktów. Czy to dobry prognostyk dla neutralnego widza? Cóż, wtedy w pierwszym „Klasyku” także nie działo się zbyt wiele (Real wygrał 1:0), natomiast w drugim, rozgrywanym w 36. kolejce, zobaczyliśmy aż pięć bramek. Cztery z nich w meczu mającym miejsce na Santiago Bernabeu zdobyli gracze gospodarzy. To jedna z niewielu rzeczy, w której można szukać szansy na wielkie widowisko.

Czy to brzmi strasznie? Dla wielu osób pewnie tak, ale zastanawiając się nad tym, powinno to brzmieć po prostu… normalnie. W słabszej formie Realu i Barcelony doszukujemy się kataklizmu i czegoś negatywnie wyjątkowego, a może bardziej powinniśmy skupić się na tym, że to właśnie ostatnia dekada była „nienormalna”? Zaczynając od początków drużyny Pepa Guardioli, hiszpańska piłka ligowa (i nie tylko) weszła na niewyobrażalny poziom. To właśnie wtedy Real dostał bodziec do budowy „Królewskich vol.2”, to właśnie wtedy rozpoczęła się nieustanna – w pozytywnym sensie – walka Cristiano Ronaldo z Messim, to właśnie od wtedy okres dominacji obu ekip trwał zadziwiająco długo.

Mówi się, że każda drużyna ma swoje cykle. Wspomniani „Invincibles” Wengera znacznie osłabli po 4-5 sezonach, Bayern po Heynckesie nie straszy już w Europie, mistrzowska Chelsea także ma spore problemy. Takich drużyn moglibyśmy wymienić całe mnóstwo. Tymczasem cykl Realu Madryt skończył się przed rokiem i nie trwał jedynie na przestrzeni pięciu sezonów, w trakcie których „Królewscy” zgarnęli cztery Ligi Mistrzów. Trwał od około 2010 roku, można więc sobie łatwo policzyć, jak wiele lat.

Barcelona zadziwiała jeszcze bardziej, bo od połowy 2008 roku, aż do feralnego Anfield, wydawała się mieć w jak najlepszym porządku. Duże wpadki, jak choćby 0:7 w dwumeczu z Bayernem, były szybko naprawiane. Cykl trwał dalej. Zaczął zacierać się bardzo wyraźnie dopiero w obecnym sezonie, co daje 11 lat bycia na topie. Real Madryt i Barcelona nie wyglądają obecnie na gigantów i są słabsze niż były, ale umówmy się – oba te kluby są świeżo po okresach, jakie nie zdarzają się w świecie piłki zbyt często. Kto wie, może dzisiejsze „El Clasico” będzie po prostu „normalnie” dobre…