Dlaczego jestem szczęściarzem?

02.07.2020
Ostatnia aktualizacja 8 lipca, 2020 o 15:14

Starsi dziennikarze uczyli, ba, wręcz zabraniali, umieszczać pytań w tytule. Bo przecież definicja głosi, że dziennikarz jest od tego, by świat objaśniać, a nie jeszcze mnożyć pytania. Mylili się. To żaden wstyd nie wiedzieć. Wstyd jest wtedy, gdy udajemy, że wiemy i posyłamy to w świat. Przewaga dziennikarza polega na tym, że do prawdy może zbliżyć się jako pierwszy, drążyć, dopytywać. Ale dlaczego odbierać mu prawo do niewiedzy, posiadania wątpliwości? W tych felietonach pytań nie będzie brakować.

Dobre maniery nakazują, żeby się przedstawić. Nazywam się Łukasz Olkowicz, dziennikarz Przeglądu Sportowego od 2008 roku, żywy dowód na to, że marzenia z dzieciństwa można przenieść na dorosłe życie (ech, zabrzmiało jak wers z piosenki Kai Paschalskiej).

Będzie o dziennikarstwie. Ale takim, którego nie widać. I szukaniu w sobie dzieciaka. Przypomniałem sobie o nim, gdy miałem opisać w gazecie niedawny mecz Górnika Zabrze z Koroną. Ale wyzwanie – ktoś pomyśli. No wyzwanie, kiedy jako relacjonujący chcesz, by ten twój mecz był wyjątkowy, jedyny. Zwłaszcza, gdy robisz to po raz 258, a nie zawsze możesz liczyć na pomoc głównych zainteresowanych (choć akurat kilka godzin później okazało się, że piłkarze Górnika i Korony emocji dostarczyli wręcz w nadmiarze), więc głowa pracuje. Akurat wtedy na trybuny wracali kibice po pandemicznym postoju, więc temat tworzył się sam.

Telefon do Tomka Loski, czy wśród kibiców Górnika zna kogoś, kto właśnie wyciąga szalik z szafy i szykuje się na wieczorny mecz. Po chwili dostaję numer do Łukasza Kaczmarka, jak się okazuje kibica Górnika od 1999 roku, gdy ojciec zabrał go pierwszy raz na Roosevelta. Rozmawiamy. Meczu Górnika nie widział na żywo od 105 dni, w tle słychać jego syna, który tłumaczy, że on to prowadzi doping na trybunie rodzinnej stadionu w Zabrzu. Ma osiem lat. Nikodem, nie stadion. Gdyby ktoś chciał zrozumieć, co jest tak pociągającego w piłce, musiałby wybrać się z familią Kaczmarków na jeden mecz. A przecież takich rodzin są tysiące: w Warszawie, Suwałkach, w Szczecinie też znajdziemy. Czasami nawet sobie myślę, że poświęcamy im za mało miejsca.

Ile w tej rozmowie z ojcem i synem było emocji związanych z piłką. Szczerych, naturalnych. Dotarcie do źródła pomogło odświeżyć ideały. Z punktu widzenia dziennikarza to ważne, żeby nie dać się zamknąć w redakcji czy studiu, tylko mieć kontakt z tymi, do których chcemy trafiać. Żeby nie być panem redaktorem (nie cierpię, gdy ktoś tak do mnie mówi, no chyba, że robi to z takim urokiem, jak Przemek Cecherz, dziś śniący o Lidze Mistrzów dla Wieczystej).

Tata Kaczmarek pozwolił mi znaleźć w sobie dzieciaka, którym on sam – myślę, że się nie obrazi – w jakiś sposób jest do dzisiaj. Różni nas to, że on wierzy w Górnika, a ja w dziennikarstwo.

***

Ależ na początku w tym zawodzie byłem naiwny. Wiem też, że lekcje wtedy pobrane są czymś najlepszym, co mogło mnie spotkać. Nawet, jeśli wychodziłem na głupka i bezkrytycznie przyjmowałem wszystko, co usłyszałem. Działacze musieli mieć niezły ubaw, gdy to widzieli. Teraz sobie myślę, że może nawet i dobrze na starcie być tak wkręcanym. Po to, żeby za kilka lat, gdy naprawdę spotka się już grube ryby i po stokroć lepiej potrafiących owinąć wokół palca, być na to przygotowanym. Trudno o taką naukę przed komputerem.

Zaczynałem od opisywania meczów IV ligi, klubów z okręgówki czy B klasy. Jako 17-latek pakowałem dwie bułki do plecaka, do kieszeni Nokię 3210 (kto nie zna Snake’a, ten gapa) i znikałem na całą sobotę. Wcześniej trzeba było sprawdzić połączenia pekaesu, jak dotrzeć do Łaskarzewa na bardzo ważny mecz Promnika. To znaczy to mi się wydawało, że jest bardzo ważny. Na pewno tego zdania nie podzielali redaktorzy Przeglądu Sportowego, którzy na jego opisanie w gazecie zaplanowali skrawek na lokalnych stronach.

Normalnie takie sprawy załatwiało się jednym telefonem do trenera gospodarzy, a jak komuś się chciało, to dzwonił i do trenera gości. Ale ja chciałem być na miejscu, chyba z obawy, że coś mi umknie i moja ośmiozdaniowa relacja będzie uboższa. Czy to było głupie? Marnować całą sobotę dla ośmiu zdań? Na to wygląda, choć wtedy było dla mnie czymś naturalnym. Mam tam być i koniec. A po meczu porozmawiać z trenerami. A gdy trafił się gaduła, musiałem zapłacić za swój brak asertywności. Stojąc z dyktafonem nie skupiałem się na jego słowach, tylko ostatnim autobusie, który właśnie odjeżdżał. Ten, dzięki któremu właśnie mogłem złapać kolejny do domu. Duma nie pozwalała przyznać się przed trenerem, że mam mały kłopot.

Wtedy przydawała się Nokia, telefon do szwagra (pozdrawiam Marcin!) i za godzinę byłem w jego aucie. W poniedziałek, gdy na przerwie między lekcjami (tej najdłuższej, bo 15 minut pozwoliło wyrobić się do kiosku Ruchu i z powrotem) widziałem w Przeglądzie Sportowym ośmiozdaniową relację z meczu z Łaskarzewie podpisaną moim nazwiskiem, nie było człowieka szczęśliwszego na świecie. Za szczęściarza zresztą uważam się do dziś.
Lubię wracać do tych czasów, myślę, że każdy z nas powinien odświeżać swoje pamięciowe archiwa. Obojętnie, czym się zajmuje. Dlatego, że odnajdziemy tam siebie w czystości, jeszcze nie draśniętych problemami, zmartwieniami, szykowaniem kolejnej raty do spłaty.

Kazik Staszewski kończył historię o Celinie: Wiecie więc, że ja was bawiłem śpiewem swym, tylko dla zwykłej draki – w ogóle prawdy nie ma w tym. To zwykły kawał jest, darujcie – to już ballady kres.
Nie powtórzę tego za nim, akurat w tym felietonie prawdy było dużo. Mojej prawdy.

Łukasz Olkowicz, dziennikarz Przeglądu Sportowego