Tajemnice Multiligi, czyli prosto z kwadratów

17.07.2020

Ponad pół tysiąca ludzi na ośmiu stadionach, szalona jazda przez całą Polskę w pogoni za krótkim dzwonkiem, który od ponad 20 lat kojarzy się z Canal+, a przede wszystkim z futbolem – choć przecież tworzymy parę, jak Tango i Cash. Kiedyś przeżywałem to i świętowałem przed telewizorem niczym Boże Narodzenie, ale od 2009 roku w tworzeniu Multiligi uczestniczę. I wiecie co? Nic się nie zmieniło. Nadal kocham ten dzień i ten najciekawszy a zarazem najtrudniejszy do zrobienia program sportowy w naszym kraju.

Ostatni piątek w tym sezonie Ekstraklasy przypada tego dnia, w którym zacząć się miał sezon 2020/21 na polskich boiskach. Pandemia zmieniła jednak wiele spraw, także te najważniejsze, więc dziś zamiast zaczynać – rozgrywki kończymy. A ja zamiast do pracy na murawie przygotowuję się do roboty w studio. Między dwiema Multiligami w środku tygodnia, a dwiema weekendowymi, warto powiedzieć jednak, czym dla mnie jest ten program.

Multiligę znam z każdej strony. Znam jako kibic, a jednocześnie dziennikarz, który pierwsze programy nagrywał na video (pamiętacie kasety VHS? Młodzież napisałaby, że „gimby nie znajo”), bo w tym czasie pracowałem na stadionach. Pamiętam zazdrość, z jaką patrzyłem na dziennikarzy Canal+ na murawach, gdy ja opisywałem mecze dla „Przeglądu Sportowego” – ja miałem czas na szersze spojrzenie, a oni mieli jazdę bez trzymanki. Ja miałem wspaniała pracę, ale oni mieli robotę marzeń. Efekty ich działań oglądałem przez całą noc po przyjściu do domu, przewijając dwie 180-minutowe taśmy nagrane przez rodziców, ale swoją satysfakcję też miałem – reporterzy często korzystali z informacji w moich tekstach. Pewnie dlatego Andrzej Twarowski zaprosił mnie wiele lat później jako eksperta do studia Ligi+, a potem trafiłem na drugą stronę ekranu telewizyjnego podczas Multiligi. I pewnie dlatego tak ważne dla mnie jest, by cytując dziś jakiś tekst i podając informacje, podać też nazwisko autora i tytuł gazety lub nazwę strony internetowej – wiem, jak pracuje się z drugiej strony.

Multiligę znam z każdej strony. Znam zza stołu moich marzeń, tego w redakcji Canal+. Kiedyś nawet nie śmiałem marzyć, że za nim usiądę i to jako prowadzący wędrówkę przez kwadraty. Stało się i to dwa razy. Bawiłem się ciężką pracą, długimi przygotowaniami, a potem samym programem. Ale równie szczęśliwy, co wycieńczony w nocy po programie nie spałem. To naprawdę jazda bez trzymanki.

Multiligę znam z każdej strony. Najlepiej z kwadratów. Nie było sezonu, w którym w kwadratach bym nie zagościł. Zaczęło się w sezonie 2008/09, rozpoczętym dla mnie zaraz po powrocie z Igrzysk Olimpijskich w Pekinie derbami Krakowa, a trwało aż do roku ubiegłego. Teraz trafiłem po pandemii do grupy stacjonarnej (studia przedmeczowe, SuperPiątek, Ekstraklasa Po Godzinach plus komentarz meczów, czyli wszystko z Sikorskiego 9), po stadionach jeżdżą koledzy i koleżanki poddający się izolacji. Czuję więc po raz pierwszy, jak to jest komentować mecz podczas Multiligi na osobny kanał i jak być komentatorem podczas łączeń ze studiem (osobna sztuka, mówisz tylko wtedy, gdy wzywa cię studio). Jest fajnie, ale klimatu pracy na murawie jednak brak. Życie – bawię się i cieszę tym, co mam. Bo mam bardzo dużo.

Wracając jednak do kwadratów, z których witają się reporterzy na początku Multiligi: pracę w nich zaczynamy 5 godzin przed pierwszym gwizdkiem. To wtedy zaczynają się próby kamerowe i łączeniowe według szczegółowego konduktora (pieszczotliwie zwanego „konikiem”, tak mówimy o scenariuszu przygotowanym przez Mistrza Zamieszania, Piotra Małkowskiego. Jego nie widać, ale on rządzi tym programem, on go układa i stara się z różnym skutkiem zapanować nad nami na stadionach, prowadzącymi w studio, oraz czasem emisji. Nie mam pojęcia, jak Piotrkowi się to udaje, ale… jakoś się udaje. Zazwyczaj.

Pięć godzin przed pierwszym gwizdkiem rozmawiamy więc w strojach prywatnych ze studiem w Warszawie. Ustalamy tematy przewodnie rozmów, sprawdzamy łączność i plany kamerowe. Potem makijaż (w czasach postpandemicznych reporterzy pudrują się sami) i powrót przed kamerę. Rozmowy z prowadzącymi studio, jakiś bajer, przekazywana sobie w monitorach piłka. To jest ta dbałość o szczegóły – Radek Śliwiński (to on dokonuje cudów i przygotowując obrazkowo „Trzecie połowy” spędza ponad godzinę montując fragmenty z przekazywaną sobie futbolówką. My nagrywamy zapowiedź, podajemy i łapiemy, mówimy swoją kwestię, a potem Radek siada do roboty. Jego nie widać, podobnie jak setek (tak, tak) innych ludzi, bez których Multiligi by nie było. A już na pewno nie byłoby jej w takiej formie.

Potem przerwa i czas na łączenie. Umawianie gościa, próba znalezienia ciekawego tematu i grepsu, który będzie zapamiętany. Ja szukam zazwyczaj rekwizytu, by poczarować telewizyjnie. Nie jest to łeb świni, jak na Camp Nou podczas wizyty Luisa Figo w koszulce Realu Madryt, ale… może kiedyś i to się trafi? Były już ćwiczone godzinami sztuczki z kartami, strzał w bramkę, by był pierwszy gol na żywo, strzelane karne, a nawet – pomeczowa wprawdzie, ale też live – asysta do Tomka Wieszczyckiego, by strzelił swojego setnego gola. Kombinuję, niczym przy zakupie prezentu na gwiazdkę dla kochanej żony, Eli – bo przecież to najważniejszy dzień w roku (nawet jeśli jeden z dwóch, a ostatnio trzech). Chcę się cieszyć, gdy nawet po paru latach, ktoś wspomni greps z wyrzuconą za plecy pietruszką, zgarniętą z obiektywu kamery koroną lub gotówką z rąk operatora. Naprawdę pamiętam do dziś, gdy kilku kumpli zadzwoniło, by powiedzieć: „spojrzałem na stół, czy ty tej kasy z mojego nie wziąłeś”. Multliga to praca i zabawa na najwyższym poziomie.

Multiligę znam z każdej strony. Znam stres, towarzyszący łączeniom, gdy czasem coś pójdzie jednak nie tyle źle, co niewłaściwie. Zepsuje się odsłuch, padnie nadajnik, lub gdy po prostu prowadzący ze studia dadzą ci cztery minuty zamiast rozpisanych sześciu. Nie ma lekko, najważniejsza jest elastyczność. Musisz wiedzieć, że jesteś ważny, ale tak samo ważna jest każda z tych kilkuset pracujących w Polsce osób. Bo bez nich – nie będzie i ciebie. Tu wszystko musi grać niczym w ataku pozycyjnym Manchesteru City, kontrze Liverpoolu i karnym Sergio Ramosa.

Multiligę znam z każdej strony. Zwłaszcza od strony nerwów rozmówców. Nie każdy umówiony stanie przed kamerą, a ty czasem, choć zły – jesteś w stanie to zrozumieć. Niektórzy oszukują, a wtedy jednak jesteś wściekły, masz słuszne pretensje. Ale że Multiliga to emocje, masz je przed kamerą. Jak łzy spadającego z ligi z Górnikiem Grzegorza Kasprzika, jak euforię Mateusza Możdżenia, gdy myśli, że jest w ósemce z Podbeskidziem (gratuluję powrotu do Ekstraklasy!), by kilkanaście dni później spaść z ligi. I podłamanie tego samego Możdżenia rok później, gdy był przekonany, że z Koroną przegrał awans do ósemki, by dowiedzieć się – też ode mnie! – że gol Jose Kante w Gdyni sprawił, że kielczanie w grupie mistrzowskiej zagrają. Byłem przy tym, czułem prąd o natężeniu kilku tysięcy amperów przepływający po murawie. Tych chwil nie zabierze mi nikt, reporter powinien być tam, gdzie coś się dzieje. A ja przy tym byłem i relacjonowałem z kwadratów Multiligi.

Multiligę znam z każdej strony. I wiecie co? Nadal budzi we mnie wielkie emocje, nawet gdy emocji na boiskach będzie niewiele, jak w ten weekend. Nadal budzi dreszcz emocji, a w brzuchu pojawiają się motyle. Kocham tę robotę i ten dzień. Wiem, że z drugiej strony telewizora przeżywałbym to samo, bo sobotnia i niedzielna wędrówka po boiskach Ekstraklasy byłaby dla mnie pozycją obowiązkową. Warto być z nami, bo będzie się działo – nawet bez wielkich emocji związanych z tabelą, tych boiskowych wrażeń nie zabraknie. A dla nas w Canal+, jak dwa-trzy razy w roku, znów będzie to wspaniała przejażdżka górską kolejką na zakończenie ligowego sezonu.

Jedziecie z nami? Każdy jest zaproszony.

Żelisław Żyżyński, dziennikarz Canal+