Czy Legia ma się kogo bać? Poznajcie Linfield z legendą w roli trenera

18.08.2020

Losowanie europejskich pucharów to ulubiony moment dla polskich kibiców. Albo rozpocznie się budowa nadziei, albo wszelakich scenariuszy katastroficznych. W przypadku Legii Warszawa trzeba powiedzieć jasno: mają mnóstwo szczęścia. Raz, że nie trafili na nikogo mocniejszego, a dwa, że będą gospodarzem w pierwszej i, ewentualnie, drugiej rundzie. Na początek północnoirlandzkie Linfield. Kto to jest i jak sobie radzi w europejskich pucharach w ostatnich latach? Przekonajcie się sami.

Pierwsze piłkarskie skojarzenie z Irlandią Północną? Niedawny mecz na Euro 2016, który Polska wygrała 1:0. Drugie, bardzo długo już wspominane, to samobój Michała Żewłakowa po kiksie Artura Boruca w Belfaście. Na szczęście dla warszawian, mecz odbędzie się w Warszawie. Nie oszukujmy się, w dobie jedno-meczowych kwalifikacji, to będzie naprawdę spory handicap dla wielu zespołów. Tutaj Legia nie dość, że była rozstawiona, wygląda lepiej kadrowo, jeszcze dostała kolejny atut do ręki.

Na dzisiaj Linfield legitymuje się rankingiem na poziomie 4,250 punktów wśród wszystkich klubów. To więcej niż ma Piast czy Cracovia wśród naszych zespołów, ale w Lidze Mistrzów nie wystarczyło do bycia wśród rozstawionych w losowaniu I rundy. Zabrakło tak naprawdę pół punktu, gdyż o tyle Irlandczyków z Północy wyprzedziło Dinamo Tbilisi. Gruzini jako ostatnia – siedemnasta – ekipa byli rozstawieni, a tuż pod kreską znalazła się Fola Esch z Luksemburga, Djurgardens ze Szwecji i właśnie Linfield.

O krok od fazy grupowej

W ubiegłym roku Linfield również przystępowało jako ulsterski rodzynek w eliminacjach do Ligi Mistrzów. Wtedy jednak bardzo szybko ze złudzeń pozbawił ich Rosenborg Trondheim. Norwedzy w obu meczach byli lepsi, razem aplikując sześć goli, nie tracąc żadnego – 2:0 i 4:0. Tyle że to nie był koniec przygód Linfield z Europą. „Spadek” do Ligi Europy mógł się okazać dla nich zbawienny, wszak niewiele zabrakło do… fazy grupowej. Najpierw okazali się lepsi od HB z Wysp Owczych. Na wyjeździe 2:2, a u siebie wygrana 1:0 nad Farerami. Wszystko za sprawą goli Andrewa Waterowortha, o którym jeszcze będzie okazja opowiedzieć niżej. Rundę później trafili na czarnogórską Sutjeske Niksic. Tutaj dwukrotnie byli lepsi. Najpierw 2:1 na Bałkanach, a później 3:2 u siebie. Co ciekawe w pierwszym meczu gola dla Czarnogórców strzelił Damir Kojasević, a więc zawodnik znany z polskich boisk.

W ostatniej rundzie przyszła pora na azerski Qarabag czy też pisząc po polsku Karabach. W pierwszym meczu sensacja i wygrana 3:2. Trzeba jednak przyznać, że mogli czuć duży niedosyt, wszak drugiego gola stracili już w 92. minucie, gdy Magaye Gueye wykorzystał rzut karny. Co ciekawe wcześniej Senegalczyk zmienił Daniego Quintane. Jak się później okazało, ta jedenastka była kluczowa. W rewanżu gospodarze długo prowadzili 1:0 i wszystko wisiało na włosku aż do 88. minuty. Później gol Abdellaha Zoubira i nawet kontaktowa bramka z doliczonego czasu gry Shayne’a Lavery’ego nie pomogła. Linfield było o krok od tego, by zostać pierwszym klubem z Irlandii Północnej w fazie grupowej europejskich pucharów!

Zresztą to był zdecydowanie najlepszy wynik Linfield w ostatnich latach. W 2017 roku również startowali w eliminacjach do Ligi Mistrzów, ale tam Celtic w takich samych rozmiarach, jak Rosenborg, potraktował sąsiadów. Chwilę wcześniej ekipa z Belfastu ledwo przeszła La Fioritę z San Marino, po wygranej 1:0 w domu i bezbramkowym remisie w delegacji.

Rok wcześniej zaliczyli duży falstart przegrywając prestiżowe derby Irlandii z Cork City już w pierwszej rundzie Ligi Europy. W poprzednich latach eliminowały ich kolejno: Spartak Trnava, AIK Solna, Skoda Xanthi, AEL Limassol, BATE Borysów czy Dinamo Zagrzeb.

Zresztą zaglądając w historię występów Linfield w europejskich pucharach trudno dojrzeć pozytywy. Najlepszy występ? Sezon 1966/67, gdy doszli do ćwierćfinału Pucharu Europy. Tyle że trzeba wszystko wyjaśnić. Wówczas aby dojść do 1/4 finału poprzednika rozgrywek Ligi Mistrzów wystarczyło pokonać dwóch przeciwników. Linfield pokonało wtedy Aris Bonnevoie z Luksemburga oraz Valerengę Oslo, a zatrzymało się dopiero na CSKA Sofia. To była zresztą edycja, w której obok Linfield w tej samej rundzie odpadła Vojvodina Nowy Sad, a w kolejnej Dukla Praga. Dzisiaj oczywiście to nie do pomyślenia, ale też pokazuje, jak wyglądała sytuacja w europejskich pucharach w latach 60. ubiegłego wieku.

Na kogo warto zwrócić uwagę?

Numerem jeden wydaje się być Shayne Lavery. Jeżeli ktoś ma zostać wytransferowany do mocniejszej ligi, to właśnie niespełna 22-latek. Zresztą o jego potencjale próbowali się przekonać w Evertonie. Gdy miał 18 lat właśnie The Toffees sięgnęło po wychowanka Glenavon. Kariery na Goodison Park nie zrobił, gdyż największym osiągnięciem były występy dla ekipy U23 czy też mecze w Premier League International Cup, czyli międzynarodowe rozgrywki dla bezpośredniego zaplecza klubów z drugiego szeregu europejskiego. Raz udało mu się zasiąść na ławce pierwszego zespołu, gdy pojechał na wyjazdowy mecz z Apollonem Limassol i siedział na ławce wraz z naszym rodakiem Mateuszem Heweltem, dzisiaj golkiperem Miedzi Legnica.

Od ubiegłego sezonu jest zawodnikiem Linfield, tuż po nieudanej przygodzie ze szkockim drugoligowcem Falkirk. W stolicy Irlandii Północnej strzelił 10 goli w lidze i kolejne cztery w Lidze Europy. Do tej pory jednak najbardziej wartościową bramką, którą zdobył była ta w barwach… kadry U21. Irlandia Północna sensacyjnie ograła na wyjeździe Hiszpanów, a Lavery był jednym z bohaterów tego zwycięstwa w Albacete.

Wspominaliśmy już o Andrew Waterworcie, doświadczonym napastniku. 34-letni snajper od siedmiu lat jest czołową postacią Linfield i ligi północnoirlandzkiej. Liczby? 22 gole w sezonie 2013/14, a później: 15, 22, 20, 13, 17 i 13 goli. Jakkolwiek nie spojrzeć na poziom ligi, mowa o bramkostrzelnym napastniku, na którego legioniści powinni zwrócić uwagę.

Największa gwiazda? Trener i piłkarska legenda

Niewiele osób może powiedzieć o sobie per legenda. Oczywiście, może czasem nadużywamy tego określenia, ale jeśli ktoś miałby być legendą piłki w Irlandii Północnej, zdecydowanie taką osobą jest David Healy. Oczywiście w perspektywie całych Wysp, to nie był wybitny piłkarz. Kariera klubowa? Niezła, choć takich jak on można byłoby znaleźć setki, jeśli nie więcej. Tyle że miał szczęście, lub nie, urodzić się w Irlandii Północnej, czyli najsłabszej – pod względem piłkarskim – części składowej Wielkiej Brytanii i całych Wysp. Tam nie było takich zawodników, jak choćby nawet po sąsiedzku Robbie Keane. Nie było Ryana Giggsa czy Darrena Fletchera w pozostałych krajach ościennych. Czy Healy był numerem jeden? Trudno powiedzieć, skoro był niegdyś Keith Gillespie, Pat Jennings, Maik Taylor, Aaron Hughes czy nadal są Kyle Laferty i Jonathan Evans. To jednak Healy ma w swoich rękach rekord strzelonych goli dla Irlandii Północnej.

Strzelał Anglii, strzelał Hiszpanii, trafiał także przeciwko Niemcom, Szwecji, Norwegii, Danii czy nawet jeszcze załapał się na końcówkę… Jugosławii, którą stanowiła wówczas już Serbia i Czarnogóra. Ale po kolei. Wydaje się, że właśnie te strzelane dwóm pierwszym wymienionym reprezentacjom były najcenniejsze. Hiszpanów pokonał aż trzykrotnie w jednym meczu. 6 września 2006 roku na Windsor Park przyjechała ekipa Luisa Aragonesa, która rok później wygrała eliminacje, a po kolejnych dwunastu miesiącach była najlepszą drużyną na kontynencie, jednocześnie rozpoczynając złoty okres dla Hiszpanów. Obecny trener Linfield, wówczas był bezlitosny i trzykrotnie pokonał Ikera Casillasa. Z kolei rok wcześniej trafił przeciwko Anglikom w eliminacjach do mundialu 2006, dla których była to jedyna porażka w całych kwalifikacjach. Zresztą Healy doczekał się muralu poświęconego tamtemu wydarzeniu na jednej z ulic Belfastu!

W październiku stuknie mu pięć lat, odkąd objął klub, któremu kibicował całe życie. Na ławce trenerskiej Linfield zdążył zdobyć już trzy tytuły mistrzowskie, ale to wciąż pewnie mało dla ekipy z Belfastu. W końcu apetyty po ubiegłorocznych występach w Europie wzrosły. Przy okazji meczu z Legią będzie im o tyle trudniej, że nie będą mogli skorzystać z magii swojego Windsor Park.