Piłkarski niewspaniały świat 

09.09.2020

Nie zamierzam być pełnomocnikiem trenera Jerzego Brzęczka, wszak w obecnej rzeczywistości to mocno niewdzięczna rola. Z przerażeniem jednak spoglądam na to, jak przebiega sportowa debata publiczna w Polsce, w której w ogóle się nie słucha, a jedynie atakuje bez względu na okoliczności. Trudno mi sobie wyobrazić co stanie się z selekcjonerami reprezentacji, kiedy przyjdą naprawdę chude lata polskiej piłki.

Po meczach Ligi Narodów z Holandią oraz Bośnią i Hercegowiną, mimo nieznacznej porażki i jednak zwycięstwa, reprezentacja Polski została przez większość rozjechana walcem. Czy to eksperci mający za sobą przeszłość piłkarską, czy to dziennikarze, czy wreszcie kibice; wszyscy mają pod ręką potężną broń, jaką są kamery, mikrofony oraz dostępne bez ograniczeń media społecznościowe. I wszyscy ci nie wahają się z tej broni korzystać.

Nie, nie twierdzę, że drużyna Jerzego Brzęczka na inaugurację Ligi Narodów zagrała świetnie. Właściwie to zupełnie abstrahuję od boiskowych wyczynów po pandemicznej pauzie, bo wpłynęła ona źle na wiele europejskich reprezentacji. Pochylam się za to nad formą krytyki, jaka na Polaków spadła. Umówmy się, że tylko w niewielkim stopniu dotyczy ona samych piłkarzy, to z Brzęczka wspomniani recenzenci zrobili dżem truskawkowy. Słusznie, niesłusznie wytknięto drużynie brak pomysłu, kiepską formę, a trenerowi personalne wybory, i to również pozostawiam jako kwestię drugorzędną, tym bardziej że to dopiero dwa z ośmiu meczów reprezentacji tej jesieni, w dodatku rozegrane po dziewięciomiesięcznej przerwie.

Studiuję namiętnie prof. Tadeusza Sławka, wybitnego tłumacza, poetę i literaturoznawcę. Kolejny jego esej „Śladem zwierząt” wieszczy katastrofę ludzkości, jeśli nie zaczniemy znów postępować jak zwierzęta, przy czym oznacza to tyle, żeby domagać się czegoś w potrzebie ocalenia, a nie z dzikiej chęci sukcesu za wszelką cenę.

Przytoczone przez prof. Sławka prawdy mają z piłką nożną wiele wspólnego, zwłaszcza w jej polskim wydaniu. Prawdą jest bowiem, że domagamy się sukcesu za wszelką cenę, nawet jeśli nie jest on poparty odpowiednim fundamentem, nawet jeśli na niego nie zapracowaliśmy. Musicie przyznać, jest coś w tym, że od lat mamy potężne aspiracje, wydaje nam się, że możemy zawojować świat, a Robert Lewandowski ze swoimi osiągnięciami klubowymi daje nam ku temu mandat.

Z piłką nożną tak już jest, że liczą się tylko wygrani, choć w kraju nad Wisłą i to nie jest wystarczającym powodem, by nie traktować ich z buta. Potrzeba sukcesu jest w nas tak głęboko zakorzeniona, że w jego deficycie przez dekady uczyniliśmy ze szczęśliwego remisu na Wembley w 1973 r. mit założycielski polskiej piłki. Żądamy więc laurów bez względu na wszystko, nieco starsi pamiętają, że w pędzie tym drugą rundę mundialu w Argentynie w 1978 r. odebraliśmy jako klęskę. Chęć sukcesów za wszelką cenę nie pozwala nam nawet cieszyć się z naprawdę wielkich momentów. Kto nie wie, co czym piszę, niech przypomni sobie, ile tzw. ale pojawiło się przy okazji epokowego zwycięstwa nad Niemcami w 2014 r. Że rywal był nasycony ledwie zakończonym mundialem, na którym nie miał konkurencji, że rywalowi się nie chciało, że skład przeciwnika mógł być silniejszy, etc. Mało w tym wszystkim jest refleksji, gdzie jest obecnie polska piłka, czego jest to konsekwencją (intuicyjnie odpowiadam, że przespanych zupełnie lat transformacji ustrojowej, kiedy sport leżał odłogiem) i jak dużo czasu nam potrzeba, by wejść na ścieżkę metodycznej wartościowej pracy. Konkludując, pora wnikliwie zastanowić się, czy rzeczywiście nie jesteśmy zbyt mocni na europejskich średniaków, dlatego brawurowo przechodzimy przez eliminacje trzeciej kolejnej imprezy, a zbyt słabi na giganty rządzące od lat futbolem.

W związku ze wspominaną publikacją prof. Sławek ogłasza dziesięć rad, jak żyć w „nowym niewspaniałym świecie”. Jedna z nich mówi: „Uwierzmy, że nie ten jest górą, kto zalewa rozmówcę potokiem słów, lecz ten, kto potrafi wysłuchać i precyzyjnie odnieść się do tego, co usłyszał”. Jeśli przyłożyć to do postponowanego na każdym kroku Brzęczka, i teraz wejdę w buty adwokata diabła, to naprawdę nowy niewspaniały piłkarski świat, w którym nie ma miejsca na niepowodzenie. Z uważnością badacza śledziłem, jak przebiega sąd nad Brzęczkiem, jak każde jego słowo – zupełnie jak w dobrym amerykańskim kinie akcji – użyte zostaje przeciwko niemu. Właściwie bez znaczenia pozostawało co selekcjoner powie przed i po ostatnim gwizdku, bo cokolwiek by nie powiedział, i tak potraktowano by to jako pretekst do kolejnych zarzutów. Brzęczka po prostu się nie słucha, on już dziś został skazany na zawodowe unicestwienie. Dochodzi więc do tego, że pełen nerwowości trener podchodzi do kamer i zamiast mówić, co rzeczywiście uważa, kluczy między słowami, by tylko nie powiedzieć czegoś, co natychmiast zostanie mu wytknięte. Z decyzjami selekcjonera było podobnie – wystawiłby najsilniejszy skład na Holandię, pytano by gdzie są młodzi; dał szansę Kamilowi Jóźwiakowi, który ostatecznie był największym wygranym zgrupowania, zmierzył się z zarzutami, dlaczego nie zagrał Kamil Grosicki. Itd.

Jeśli ktoś poczuł się znużony tym filozoficzno-intelektualnym wtrętem, przepraszam i zapewniam, że to przecież o naszym futbolu mowa. Zjawisku, którego nie udało się do końca opisać najtęższym mózgom tego świata, które wymyka się prostym definicjom, a które wzbudza tak emocjonalne, często atawistyczne zachowania.

„Obecnie spada na nas to, co niedobre; wszystko dobro już otrzymaliśmy”. Zacząłem od prof. Sławka, a pozwolicie, że skończę kafkowskim aforyzmem, który być może wieszczy nam niełatwą przyszłość, a być może już oddaje stan rzeczy, z jakim zmagamy się we współczesnym świecie, także w polskiej piłce. Trudno mi sobie wyobrazić co stanie się z selekcjonerami reprezentacji, kiedy przyjdą naprawdę chude lata polskiej piłki. Ale to już temat na zupełnie inną opowieść.

Przemysław Iwańczyk, dziennikarz Polsatu Sport