A najbardziej nam żal…

30.09.2020

Oglądając wtorkową, stojącą na fatalnym poziomie potyczkę węgierskiego Ferencvarosu z norweskim Molde, ale też inne tegoroczne batalie w play off o Ligę Mistrzów, tym bardziej zadajemy sobie pytanie; dlaczego nas tam nie ma? Nie jest to kosmiczny poziom piłkarski, ani nieosiągalny pułap finansowy, a mimo to nie potrafimy od lat.

Oczywiście trudno mierzyć się mistrzowi Polski na budżety z Dynamem Kijów, Olympiakosem Pireus, Krasnodarem, PAOK Saloniki, Salzburgiem czy nawet Slavią Praga oraz Midtjylland, ale w optymalnej dyspozycji taka Legia (też nie może narzekać na niski budżet) mogłaby powalczyć naprawdę z każdym. Dostają się przecież do piłkarskiej elity kluby o dość solidnej konstrukcji finansowej, ale niezbyt wyszukane pod względem prezentowanego stylu gry piłkę. Ktoś powie, że za Ferencvarosem stoi premier Węgier Victor Orban i jego kasa, ale wtorkowy ich awans nastąpił dopiero po ćwierć wieku, a zespół zaprezentował formę najwyżej ze stanów średnich naszej ekstraklasy. Wobec tego, co widzieliśmy i jak niepokojąco rozwarstwia się futbol między topową elitą a resztą, awans polskich zespołów przynajmniej do fazy grupowej Ligi Europy jest obowiązkiem. Przed taką szansą staje w czwartek Legia i Lech Poznań, szczególnie ci pierwsi mają sytuację wręcz wymarzoną. Jeśli nie skorzystają, nasza piłka na długo utknie na peryferiach Europy, a lepszej okazji, by odmeldować się w prestiżowym grupowym gronie, może nie być.

Faza play off, którą śledzimy, obala kilka kolejnych mitów. Między innymi ten, że drużyny nie może prowadzić doświadczony trener, bo ci metrykalnie starsi nie nadążają za zmianami, stosują metody, które odeszły do lamusa, itd. No to spójrzmy na Mirceę Lucescu, który pracuje w Dynamie Kijów. 75-letni Rumun prowadził już w swojej karierze trzy kluby rumuńskie, cztery włoskie, dwa tureckie, jeden rosyjski, popracował z reprezentacjami Rumunii i Turcji. Był wreszcie przez ponad dekadę szkoleniowcem Szachtara Donieck, prowadząc ten zespół przez 535 meczów, zdobył osiem mistrzostw Ukrainy, sześć pucharów tego kraju oraz okrasił ten okres Pucharem UEFA z Mariuszem Lewandowskim w składzie pod koniec XX wieku. Mimo bezsprzecznego mandatu, by wciąż walczyć o najwyższe cele, nie miał łatwo, ponieważ najzagorzalsi kibice Dynama uznali Lucescu za personę non grata. A to w związku z wieloletnią rywalizacją, niemal wojną między największymi ukraińskimi klubami. Dodajmy na marginesie, że spośród 29 mistrzostw tego kraju od powstania niepodległej Ukrainy, tylko na samym początku triumfowała Tawrija Symferopol, później tytułami dzieliły się Dynamo (15) i Szachtar (13). Trudno dziwić się zatem, że przy takim duopolu jest tak mocna konfrontacja.

Prezes Dynama Ihor Surkis wytrzymał ciśnienie ze strony fanów, dał Lucescu gigantyczną pensję (100 tys. euro netto miesięcznie) i zbiera tego owoce. Łatwo nie było, bo przed belgijskim Gent drużyna Tomasza Kędziory musiała wyeliminować niezwykle silny holenderski AZ Alkmaar. Wczorajszy mecz z Gent Lucescu wygrał tyleż mocniejszą od rywala kadrą, co doświadczeniem. Poprowadził drużynę w 225. meczu w europejskich pucharach, podczas gdy wszyscy piłkarze rywala nazbierali zaledwie 123 występy. A u nas? Trenerzy, którzy przekraczają sześćdziesiątkę, na ogół trafiają na śmietnik historii.

Przy okazji meczu Olympiakosu, który powitał fazę grupową Ligi Mistrzów po raz 20. (więcej razy byli w niej tylko Real, Barcelona, FC Porto, Bayern, Manchester United i Juventus), z rozrzewnieniem mogliśmy wspomnieć, ile niegdyś znaczyli polscy szkoleniowcy. W czterech z 45 tytułów mistrza Grecji dla Olympiakosu brali udział Kazimierz Górski i Jacek Gmoch. Pan Kazimierz dołożył jeszcze dwa złote medale z Panathinaikosem, a Pan Jacek powiódł do jedynego mistrzostwa Larisę oraz Panathinaikos, awansując z nim w 1985 r. do półfinału Pucharu Europy. Bywało, prawda?

Kiedy próżno szukać śladów polskiej myśli szkoleniowej w Europie, w sukurs naszemu kompleksowi piłkarskiej niższości idzie Robert Lewandowski. Już jutro kapitan reprezentacji ma odebrać indywidualne trofeum w głosowaniu na piłkarza roku UEFA, mało tego ma odebrać nagrodę podczas gali osobiście, co stanie się dodatkowym balsamem na nasze rozterki. Podczas tej samej uroczystości wyróżniony ma zostać Hansi Flick, a więc szkoleniowiec Polaka w Bayernie Monachium. Trener, którego samodzielna kariera narodziła się w skutek niepowodzeń poprzednika, przez kilkanaście miesięcy zdobył dla Bayernu już cztery trofea (mistrzostwo i puchar Niemiec, Liga Mistrzów, Superpuchar Europy), dziś ma szansę na piąte w starciu o Superpuchar swojego kraju w starciu z Borussią Dortmund. Warto przy tej okazji mieć nadzieję, że i u nas narodzi się szkoleniowiec, który niespodziewanie dostanie szansę i wykorzysta ją na tyle, by dać polskiemu futbolowi klubowemu choćby odrobinę satysfakcji. By za rok znów nie powiedzieć, że najbardziej nam żal, że niektórzy nie wydają się szczególnie mocni, ale po piłkarską elitę sięgają. Znów bez nas…

Przemysław Iwańczyk, dziennikarz Polsatu Sport