Superpuchar Hiszpanii czy superbezsens?

13.01.2021

Są rozgrywki piłkarskie, na które wszyscy czekają. Są jednak takie, które trzeba „odbębnić”, rozegrać i zapomnieć. Czy właśnie do tej drugiej kategorii należy zaliczyć Superpuchar Hiszpanii? Absurdów wokół final four rozgrywanego w Andaluzji nie brakuje.

Zazwyczaj w superpucharze spotyka się mistrz z triumfatorem pucharu. Kłopot w tym, że… nikt – jeszcze – nie wygrał Pucharu Króla 2019/2020. Finał pomiędzy Athletikiem a Realem Sociedad nie doszedł do skutku. Baskijskie ekipy chciały grać z kibicami, co nie było możliwe latem 2020. Ci drudzy awansowali do europejskich pucharów przez ligę, ale Los Leones świadomie pozbawili siebie szans na Ligę Europy w obecnych rozgrywkach.

Termin od czapy

Drugi sezon Superpuchar Hiszpanii rozgrywany jest w styczniu. Pod tym względem upodobnili się do Włoch. Ekipy z półwyspu apenińskiego również rywalizują zimową porą. Mecz o trofeum pomiędzy ekipami w Italii od wielu lat odbywały się w różnych dziwnych miejscach. Cyrk obwoźny zawiódł trzecie najważniejsze włoskie trofeum do Szanghaju, Pekinu, Dohy, Dżeddy czy Rijadu.

Wydaje się, że taki termin nie ma zbyt wielkiego sensu. W końcu spotykają się drużyny, które były najlepsze kilka miesięcy temu. W normalnych warunkach wygrywasz w maju/czerwcu, by po chwili spotkać się w meczu, który symbolicznie otwiera kolejny sezon. Zmian nie ma wiele, bo nie ma na nie czasu. Tutaj trochę inaczej. W końcu połowa uczestników Superpucharu Hiszpanii zdążyła zmienić trenerów. Ponadto każda ekipa miała do dyspozycji całe jedno bardzo długie okienko transferowe, a teraz jesteśmy niemal w połowie kolejnego.

Mowa o zupełnie innych ekipach. Latem w Barcelonie było gorąco ze względu na wymianę Setiena na Koemana, zamieszanie z Messim. Real miał wszystko pod kontrolą w sprawie Ramosa, w przeciwieństwie do dzisiaj. Athletic Club prowadził Gaizka Garitano, a i prezydent Aitor Elizegi miał nieco większy spokój. W San Sebastian nie było Davida Silvy.

Rozstawienia czy ustawienia?

Tutaj klucz był prosty. RFEF rozstawiło mistrza i wicemistrza kraju, czyli Real Madryt i Barcelonę. Po co? Łatwo się domyślić. Baskowie mają być przystawką przed daniem głównym, czyli finałem z El Clasico.

W normalnych okolicznościach trudno zrozumieć sens rozstawienia kogokolwiek w takim turnieju. Wystarczyłoby przecież rozlosować od razu wszystko i tyle. Ale wówczas mogłoby dojść do El Clasico jeszcze w półfinale. Co wtedy? Ano mniejsze pieniądze dla związku. W końcu widzów przed telewizorami przy półfinałach w środku tygodnia będzie mniej niż przy okazji niedzielnego finału.

Ponadto niesmak budzi tutaj obecność Barcelony jako rozstawionej drużyny. Jeśli już była taka konieczność, to Real Madryt miał sens jako mistrz. Ale Barca? Wicemistrz kraju, więc w normalnych warunkach nie miałaby nawet szansy powalczyć o ten tytuł

Krótko mówiąc rozstawienia nie miały sensu z prostego względu. Nie było opcji rozstawienia triumfatora pucharu, bo tego… nie było. Dlatego związek poszedł po linii najmniejszego oporu i całkiem „przypadkowo” udało się zrobić drabinkę, która może przynieść trochę zysku.

Pechowy niż

Kilka dni przed Superpucharem trafiła się sądna kolejka w La Liga. Piłkarze Realu Madryt rozegrali mecz z Osasuną na wyjeździe, ale tyle można napisać o tym wydarzeniu. Najpierw jednak mieli ogromne kłopoty z dotarciem do Nawarry. W miniony piątek samolot z Królewskimi na pokładzie najpierw spędził kilka godzin na płycie lotniska Barajas w stolicy. A później, jako nieliczny, wydostał się i poleciał na północ. Real chciał tuż po meczu w Pampelunie wracać, ale… nie miał jak. Wspomniane madryckie lotnisko zostało zamknięte. Real spędził więc całą niedzielę i dopiero w poniedziałek poleciał do Malagi! Opcji powrotu do domu już nie było, więc Real trafił bezpośrednio do miejsca, gdzie zagra czwartkowy mecz.

Jeśli wygra z Athletikiem, przeniesie się do Sewilli i do Madrytu wróci w poniedziałek 18 stycznia, dokładnie 10 dni od wylotu w feralny piątek! La Liga proponowała jeszcze Królewskim opcje powrotu przez Valladolid oraz drogą lądową, ale ci nie zdecydowali się w obawie o kolejne kłopoty komunikacyjne.

Nieco lepiej wyglądała sytuacja Athletiku. Baskowie mieli grać w sobotę mecz z Atletico na Wanda Metropolitano. To spotkanie zostało odwołane, po tym jak Los Leones nie mogli dostać się do stolicy. Co prawda polecieli w stronę Madrytu, ale mimo kilku kółek nad lotniskiem wrócili do domu. Pusty przelot paradoksalnie mógł być na plus dla Marcelino. Pomiędzy debiutem z Barceloną a półfinałem z Realem będzie miał tydzień na treningi i de facto lepiej pozna zespół.

Kiedy oddech?

Terminarz już od jakiegoś czasu jest przeładowany do granic możliwości. Szczęście w nieszczęściu jest takie, że jedynym odwołanym meczem z weekendu było starcie z udziałem Athletiku. Baskowie nie grają w europejskich pucharach, więc dla nich nie będzie tragedii. Natomiast gdyby taka sytuacja dotknęła ostatecznie Real Madryt, wówczas pierwszy wolny termin na rozegranie zaległego meczu byłby bardzo odległy. Mowa albo o drugim tygodniu marca, albo nawet kwietniu. Wszystko w zależności od postępów zespołów w Pucharze Króla.

Poza wspomnianym Athletikiem, pozostałe ekipy grają w europejskich pucharach i raczej plany wobec nich mają poważne. Dlatego wciśnięcie turnieju, w którym przynajmniej jedna drużyna zagra kolejne dwa mecze chyba nie jest najlepszym pomysłem. W tym wszystkim nieco pomocna okazała się być… pandemia. Dlaczego?

Miał być Bliski Wschód, będzie jeszcze bliższe południe

Tak jak przed rokiem, tak teraz celem były trzy mecze w Arabii Saudyjskiej. Kilkuletni kontrakt jednak można było włożyć między bajki. Obecne restrykcje związane z koronawirusem sprawiły, że trzeba było poszukać neutralnych gruntów do gry na miejscu. Trafiło więc na południe Hiszpanii. Półfinały w Cordobie i Maladze, a finał na La Cartuja w Sewilli. Tym samym obiekcie, który miał być gospodarzem finału Pucharu Króla 2020. Krótko mówiąc kluby zamiast dwóch kilkugodzinnych podróży na Bliski Wschód i z powrotem zaoszczędzą nieco czasu i okazje do regeneracji dla zawodników.