Ku przestrodze – jak Polacy męczyli się w eliminacjach z outsiderami

27.03.2021

W niedzielnym meczu z Andorą oczekujemy od reprezentacji Polski gradu goli, kanonady, wręcz rzezi niewiniątek. Ku przestrodze warto jednak przypomnieć potyczki, w których outsiderzy w spotkaniach o punkty eliminacji ME i MŚ wyjątkowo wysoko zawieszali poprzeczkę biało-czerwonym.

O ironio, w ostatnich latach, najbardziej niewygodnym przeciwnikiem dla nas było…San Marino.

Chciało się wyć do słońca

W 1986 roku „ręka Boga” Diego Maradony dała Argentynie zwycięstwo z Anglią w ¼ finału MŚ 1986. Siedem lat później, ręka Jana Furtoka, zapewniła Polsce wymęczoną wygraną z San Marino w kwalifikacjach do mundialu 1994. Jaki kraj, taki Maradona.

Eliminacje do MŚ w USA, podopieczni Andrzeja Strejlaua rozpoczęli od wygranej z Turcją (1:0) i niespodziewanego remisu z Holandią (2:2). Nic dziwnego zatem, że kibice w Łodzi oczekiwali efektownego zwycięstwa. Nic bardziej mylnego. To było bicie głową w mur. Z kolei skazywani na pożarcie rywale nie ograniczali się tylko do głębokiej defensywy, od czasu do czasu sami kontrując. Strzegący polskiej bramki, Aleksander Kłak nie raz i nie dwa musiał się nieźle nagimnastykować.

Sposób na defensywę gości Polacy znaleźli dopiero w 70. minucie. Piłkę ze skrzydła dogrywał Roman Kosecki, zaś w zamieszaniu podbramkowym najlepiej odnalazł się Furtok. Sęk w tym, że piłkę do siatki wpakował ręką, co wyraźnie sugerowali rywale. Szkocki arbiter Leslie Mottram nie dopatrzył się jednak nie prawidłowego zagrania i wskazał na środek boiska. Wymęczone zwycięstwo udało się dowieść do końca. Polska prasa nie miała jednak dla naszych reprezentantów litości. „Ale kino – 1:0 z San Marino” – pisał „Przeglądu Sportowego”. Jeszcze ostrzejsza była „Piłka Nożna”, która relacje z meczu zatytułowała „Impotencja 2” („Impotencja” to z kolei nagłówek z tekstu o zremisowanym spotkaniu z Cyprem w 1987 r. w eliminacjach EURO 1988). O starciu Polaków mogliśmy przeczytać następujące słowa: „Chwilami chciało się płakać, śmiać na przemian, albo wyć do słońca na łódzkim stadionie. Tak źle wypadli nasi reprezentanci”.

Główny sprawca całego zamieszania, tak po latach, w rozmowie z „WP Sportowe Fakty” wspominał tamtą sytuację: – Czy strzeliłem ręką? Specjalnie tego nie zrobiłem. To był taki odruch, bo byłem wkurzony, że ciągle jest 0:0, presja rośnie, a my ciągle nie strzelamy bramki. Tak wyszło. Po tej sytuacji, „Trybuna Ludu” ochrzciła napastnika Hamburger SV mianem „Jasia złotej rączki”.

Premiera „Lewego”

W kolejnych latach przy okazji rywalizacji z tym niewielkim państwem, stanowiącym enklawę na obszarze Włoch, obyło się już bez tak wielkich kontrowersji. Nie zabrakło jednak spotkań, w których Polacy także się męczyli.

Tak było na inaugurację eliminacji EURO 2004. W selekcjonerskim debiucie Zbigniewa Bońka, nasza kadra zaprezentowała się przyzwoicie, remisując z Belgią 1:1. W Serravalle jednak Polacy niemiłosiernie męczyli się z niżej notowanym rywalem. Aż do 76. minuty utrzymywał się remis 0:0. Znakomicie w bramce rywali spisywał się bowiem Federico Gasperoni. Sposobu na niego nie znalazł jednak żaden z uczestników MŚ 2002, a gracze, którzy po przerwie powrócili do reprezentacji, a więc Paweł Kaczorowski i Mariusz Kukiełka. – Nikt mi w życiu nigdy nic nie podarował, nauczony jestem, że trzeba o wszystko walczyć, na boisku i w życiu. Jesteśmy przyzwyczajeni do cierpienia, ale najważniejsze, że zdobyliśmy trzy punkty – daleki był od krytyki swoich podopiecznych Boniek.

W język, w rozmowie z „Głosem Wybrzeża”, nie szczypał się za to Piotr Rzepka, 7-krotny reprezentant Polski. – Z takim przeciwnikiem jak San Marino wygrałby wyżej, chociażby 3:0, dobrze ułożony polski trzecioligowiec – stwierdził były piłkarz m.in. SC Bastii i EA Guingamp.

Sześć lat później, z San Marino rywalizowaliśmy również o punkty w eliminacjach MŚ 2010. Atmosfera wokół drużyny narodowej była wówczas napięta. Wciąż mieliśmy w pamięci fatalne EURO 2008, zespół Leo Beenhakkera nie poprawił swoich notowań u kibiców remisem ze Słowenią na otwarcie kwalifikacji do mundialu w RPA. Później doszły jeszcze męczarnie w Serravalle.

Gospodarze już w 4. minucie stanęli przed szansą zdobycia bramki z rzutu karnego. Andy Selva nie potrafił jednak pokonać strzałem z wapna Łukasza Fabiańskiego. Jako że polska defensywa tamtego wieczoru nie spisywała się najlepiej, nie była to ostatnia okazja do wykazania się dla „Fabiana”. W przeciwieństwie jednak do meczu z 2002 roku, tym razem biało-czerwoni nie kazali czekać długo na gole. Pierwszego w 36. minucie strzelił Ebi Smolarek, drugiego dołożył w 67. minucie, debiutujący w narodowych barwach Robert Lewandowski. I to w zasadzie jedyny pozytyw z tego spotkania.

Nie tylko jednak San Marino, mocno zalazło nam za skórę.

Zapach urlopów

Wspominając o męczarniach z europejskimi kopciuszkami, nie można nie wspomnieć o rywalizacji z Luksemburgiem w eliminacjach EURO 2000. Piłkarze Janusza Wójcika kapitalnie rozpoczęli batalie o bilety do Belgii i Holandii. Jesienią 1998 pokonali Bułgarię 3:0 (wówczas regularnego uczestnika wielkich imprez, z Christo Stoiczkowem w składzie), a także Luksemburg. W marcu biało-czerwoni przegrali jednak z Anglią (1:3) i ze Szwecją (0:1). Entuzjazm w narodzie nieco odpadł, ale sześć punktów w czerwcowych rewanżach z Bułgarią i Luksemburgiem mogło przywrócić nas do gry o awans na ME. Z czwartą drużyną MŚ 1994 udało się pewnie zwyciężyć 2:0. Z malutkim księstwem także wywalczyliśmy trzy „oczka”, ale po jakich mękach!

Do 76. minuty wszystko szło jak z płatka. Polacy pewnie prowadzili 3:0 po trafieniach Rafała Siadaczki, Artura Wichniarka i Tomasza Iwana, szukając kolejnych bramek. Tymczasem w ciągu siedmiu minut to rywale dwukrotnie pokonali Adama Matyska i zrobiło się nerwowo. Ostatecznie biało-czerwoni dowieźli zwycięstwo do końca, ale nie pozostawili po sobie dobrego wrażenia. – Chyba w końcówce trochę nam zapachniało urlopami – szczerze wyznał po końcowym gwizdku arbitra, Mirosław Trzeciak.

Z wielkim księstwem małe 3:2” – donosił z Luksemburga „Przegląd Sportowy”. „Piłka Nożna” z kolei dopytywała: „czy stracone gole były tylko efektem chwilowej dekoncentracji czy też braku umiejętności w rozegraniu takich sytuacji?”.

Waldek (już nie) king

Traumatyczne wspomnienia mamy również z Kiszyniowa, gdzie w czerwcu 2013 roku reprezentacja Polski niespodziewanie potknęła się z Mołdawią w eliminacjach MŚ 2014. Po klęsce z Ukrainą w Warszawie, spotkanie na Stadionie Zimbru było pierwszym z gatunku „być albo nie być” na brazylijskim mundialu. Biało-czerwoni stosunkowo szybko wyszli na prowadzenie po golu Jakuba Błaszczykowskiego. Gospodarze jednak niespodziewanie wyrównali jeszcze przed przerwą. Podopieczni Waldemara Fornalika mieli gigantyczną przewagę, na bramkę Stanislava Namasco oddając aż 21 strzałów. Mołdawianie sensacyjny remis dowieźli jednak do końca.

Jeżeli nie strzela się kilku bramek, to później niestety jedną się traci i w konsekwencji tylko remisuje spotkanie, którego nie powinniśmy remisować – mówił po meczu Fornalik. Media jednak nie kupowały tych tłumaczeń i zaczęły już żądać głowy selekcjonera. Tym bardziej, że jesienią Polaków czekały trudne wyjazdy do Kijowa i Londynu. W awans na MŚ praktycznie nikt już nie wierzył.

Remis 1:1 z Mołdawią jest jak porażka. Bez: pomysłu, drużyny, nadziei” – to tytuł okładki z „Przeglądu Sportowego”. W relacji zaś mogliśmy przeczytać: „Waldemar Fornalik przed meczem w Kiszyniowie upierał się, że tylko media nazywają to spotkaniem meczem o jego posadę. Po zremisowanym meczu z Mołdawią szybko powinien się przekonać, że pytania dziennikarzy nie wynikały ze złośliwości, a z ich wiedzy. Kolejne stracone punkty dają Polakom już tylko teoretyczne szanse na awans do mundialu w Brazylii, mimo że najtrudniejsze spotkania: z Czarnogórą, Ukrainą i Anglią dopiero przed nimi. Polacy potknęli się na niemal najłatwiejszym rywalu. Fornalik nie zdał egzaminu na selekcjonera, oblewając go w jednym z najbiedniejszych krajów w Europie, z piłkarzami, których przed rokiem nie wziąłby nawet do Ruchu Chorzów”.

***

Miejmy nadzieję, że w niedzielę, Polacy nie dopiszą kolejnego rozdziału do tej księgi męczarni.