Balansowanie na krawędzi – co dawały zmiany trenerów w końcówce sezonu w ekstraklasie?

23.04.2021

Władze Stali Mielec i Wisły Płock na sześć kolejek przed końcem sezonu postanowiły zaryzykować i zmienić trenerów, aby uratować ligowy byt. Czy takie modyfikacje „za pięć dwunasta” zdawały egzamin w najnowszej historii ekstraklasy? Postanowiliśmy to sprawdzić.

Ofiara COVID-19

W maju 2020 r. taki fortel przeprowadzili działacze ŁKS Łódź. Łódzki beniaminek w sezonie 2019/2020 zawodził na całej linii, ewidentnie odstając od stawki (14 punktów i aż siedem „oczek” straty do bezpiecznej lokaty). Chciał grać futbol pomysłowy i kombinacyjny, ale przez większy nacisk kładziony na styl, cierpiały wyniki. Mimo to wydawało się, że Kazimierz Moskal jest przy Al. Unii Lubelskiej nie do ruszenia. Nawet mimo prawdopodobnego spadku, miał mieć dalszy komfort pracy i w spokoju budować zespół, który podoła ekstraklasowym wymogom w niedalekiej przyszłości. Wkrótce jednak włodarzom „Rycerzy Wiosny” co się odwidziało.

Co ciekawe, do zmiany doszło w maju, a więc w okresie, gdy z powodu pandemii koronawirusa, rozgrywki PKO BP Ekstraklasy były wciąż zawieszone. – Można powiedzieć, że jestem ofiarą COVID-19. Kto wie, jak to wszystko by się potoczyło, gdyby nie było zawieszenia rozgrywek. Skupialibyśmy się na kolejnych meczach, a tak mieliśmy widocznie za dużo wolnego czasu – żartował na łamach „Super Expressu” Moskal. Oficjalnym powodem zwolnienia miał być fakt, że władze biało-czerwono-białych nie były zadowolone ze startu klubu w rundzie wiosennej. Faktem jest jednak, że ŁKS w sześciu grach wywalczył sześć punktów, co w gruncie rzeczy nie było aż tak tragicznym wynikiem. Moskal miał też coraz gorzej dogadywać się z dyrektorem sportowym, Krzysztofem Przytułą.

Na ławce 2-krotnych mistrzów Polski od maja zasiadł Wojciech Stawowy, który do najwyższej klasy rozgrywkowej wrócił po sześciu latach przerwy. – Jedenaście punktów to dużo, ale przed nami dość spotkań, by tę stratę odrobić. Jest to wyzwanie dla nas wszystkich – powiedział zaraz po zameldowaniu się w Łodzi. Nie był jednak w stanie uchronić łodzian przed trzecią w XXI wieku degradacją z ekstraklasy. W 11 meczach wywalczył raptem cztery „oczka” i już po 32. kolejce stało się jasne, że nic nie uratuje jego zespołu. „Z takim hukiem nie spadał nikt od 17 lat” – napisał, po przegranym meczu z Górnikiem Zabrze 1:3, portal „sport.pl”. Trudno jednak za ten stan rzeczy winić wyłącznie Stawowego.

Siła doświadczenia

Męskiej decyzji z kolei mogli sobie w 2019 roku pogratulować działacze Arki Gdynia i Wisły Płock. Zwalniając, mniej więcej w tym samym czasie, Zbigniewa Smółkę i Kibu Vicunię uratowali swoje zespoły przed spadkiem. Misję tą powierzyli bowiem prawdziwym fachowcom.

Arkę w kwietniu przejął doświadczony Jacek Zieliński. Nie była to praca marzeń, bo przed nim przyjęcia tej posady odmówili Radoslav Latal, Jan Urban i Dariusz Wdowczyk. Na tym stanowisku zastąpił Smółkę, który kompletnie stracił posłuch w szatni, na siłę trzymając się taktyki, która absolutnie nie dawała żółto-niebieskim żadnych korzyści. W dodatku, pod jego wodzą, gdynianie w 2019 roku nie wygrali choćby jednego spotkania! Ze środka tabeli w stosunkowo krótkim czasie osunęli się niemal na jej dno. Były trener m.in. Lecha Poznań i Cracovii szybko naprawił sytuację i pod jego sterem (cztery zwycięstwa, dwa remisy i dwie porażki), Arka bezpiecznie dopłynęła do kolejnego sezonu w ekstraklasie.

Większą nerwówkę przeżywali kibice Wisły Płock. „Nafciarze” bowiem do ostatniej kolejki nie byli pewni utrzymania w Lotto Ekstraklasie. Ojrzyński robił co mógł, aby płocki zespół nie spadł. Pod jego wodzą niebiesko-biało-niebiescy w dziewięciu grach wywalczyli aż 17 punktów. W okresie od 4 kwietnia do 16 maja, lepszym bilansem mogły się pochwalić jedynie Piast Gliwice (23 punkty) i Górnik Zabrze (18). Na złość płocczanom, dobrze spisywała się jednak również Miedź Legnica (12) i to z nią Wisła toczyła w ostatniej serii gier korespondencyjny bój.

Po 36. kolejkach „Nafciarze” mieli nad absolutnym beniaminkiem trzy punkty przewagi, ale gorszy bilans bezpośrednich gier (2:2, 1:2, 2:3). W razie porażki z Zagłębiem Sosnowiec i równoczesnego zwycięstwa legniczan z Wisłą Kraków, to piłkarze z ul. Łukasiewicza 34 spadliby do I ligi. Dominik Furman i spółka zremisowali jednak ze zdegradowanym już Zagłębiem 0:0 i zapewnili sobie utrzymanie. W Krakowie zaś miał miejsce szalony mecz, który Miedź wygrała 5:4, bramkę na wagę zwycięstwa zdobywając w 90. minucie. Był to jednak triumf jedynie pyrrusowy.

Dwie pieczenie na jednym ogniu

Dla Ojrzyńskiego rola „strażaka” nie była jednak pierwszyzną, wszak w podobnych okolicznościach rozpoczął pracę w Arce w kwietniu 2017. To był dziwny czas dla gdynian, którzy wrócili do ekstraklasy po pięciu latach przerwy. Z jednej strony odnieśli wielki sukces, awansując do finału Pucharu Polski. Z drugiej, cieniowali w Lotto Ekstraklasie, będąc już w strefie spadkowej. Po klęsce 1:5 z Pogonią Szczecin, władze nadmorskiego klubu uznały, że praca w najwyższej klasie rozgrywkowej to dla niedoświadczonego Grzegorza Nicińskiego zdecydowanie za wysokie progi. Postanowiły zatem dać szansę Ojrzyńskiemu, a ten nie zawiódł zaufania.

Nie było to jednak zadanie z gatunku „łatwych i przyjemnych”. Gdynianie o ligowy byt musieli drżeć do ostatniej kolejki. Trudno powiedzieć bowiem, aby pod wodzą Ojrzyńskiego zrobili jakiś gigantyczny postęp. W dziewięciu meczach wywalczyli dziewięć „oczek” i przed 37. kolejką zajmowali 15. miejsce w tabeli. Sytuacja była więc jasna – Arkowcy musieli wygrać z Zagłębiem w Lubinie i liczyć na stratę punktów w rywalizacji Górnika Łęczna (także walczącego o utrzymanie) ze zdegradowanym już Ruchem Chorzów. Zwycięstwo na Dialog-Arenie mogło się jawić jako „mission impossible”, wszak do tej pory Arka poza domem wygrała jedynie trzy razy.

Ojrzyński zaskoczył wszystkich swoją taktyką, gdyż postanowił na wyjątkowo defensywne ustawienie. W tym spotkaniu, żółto-niebiescy mogliby jednak zagrać i z 10 obrońcami. Niewalczące już o nic Zagłębie, nie postawiło przed Arką zbyt wysokich wymagań, dzięki czemu piłkarze z Gdyni pewnie wygrali 3:1. „Po co wygracie, jak wy ambicji nie macie” – krzyczeli rozwścieczeni kibice do lubińskich piłkarzy. Górnik z kolei nie był w stanie pokonać Ruchu (2:2), więc gracze z ul. Olimpijskiej, rzutem na taśmę zapewnili sobie utrzymanie.

Oprócz zachowania statusu zespołu ekstraklasy, kilka tygodni wcześniej, Arka zdobyła Puchar Polski, sensacyjnie zwyciężając w finale z Lechem Poznań. Ojrzyński upiekł zatem dwie pieczenie na jednym ogniu, choć triumf na Stadionie Narodowym to była również zasługa Grzegorza Nicińskiego.

„Waldek King” walnął pięścią

W tym samym sezonie, w desperacko walczącym o utrzymaniu Ruchu Chorzów nie planowano żadnych zmian na stanowisku trenera. Wierzono, że Waldemar Fornalik po raz kolejny będzie w stanie dokonać piłkarskiego cudu. Widząc jednak organizacyjny bałagan przy ul. Cichej i brak perspektyw na jego szybkie sprzątnięcie, były selekcjoner reprezentacji Polski niespodziewanie walnął pięścią w stół i zdecydował się odejść. „Wydarzenia ostatnich miesięcy – w tym szczególnie ostatnich dni – sprawiły, że nie czułem się już wyłącznie odpowiedzialny za osiągane wyniki. Jest to sytuacja, której nie mogłem zaakceptować” – napisał „Waldek King” w specjalnym oświadczeniu. „Niebiescy” wówczas zajmowali przedostatnie miejsce w tabeli, a chorzowscy notable w pośpiechu musieli szukać następcy, który będzie w stanie uchronić ten zasłużony klub przed degradacją.

Padło na inną chorzowską legendą, mistrza Polski z 1989 roku, Krzysztofa Warzychę. Powiedzieć, że była to decyzja ryzykowna, to nic nie powiedzieć, wszak popularny „Gucio” nigdy nie pracował nad Wisłą, zaś w Grecji, gdzie od lat mieszkał, prowadził kluby najwyżej w II lidze. Trudno w zasadzie powiedzieć, czym kierowali się działacze Ruchu, ale bardzo szybko mogli się przekonać jak błędną podjęli decyzję.

Drużyna musi mieć charakter – zapowiedział nowy szkoleniowiec na pierwszej konferencji prasowej, czego będzie oczekiwał od swoich podopiecznych. Tego charakteru zabrakło jednak w kwietniu i w maju, gdyż wodzą Warzychy Ruch nie wygrywał żadnego z sześciu ostatnich meczów sezonu. Po 10 latach zatem, „Niebiescy” spadli do I ligi.

***

Jak zatem widać, w tego typu przypadkach nie ma reguły. Czasem nawet zmiany trenerskie za „pięć dwunasta” mogą przynieść efekty w postaci utrzymania zespołu w ekstraklasie. Zawsze jest to jednak balansowanie na krawędzi ryzyka.

FOT. FOTOPYK