Grzegorz Bronowicki: Trenowaliśmy jak w latach 80. i 90. (…) Człowiek już, za przeproszeniem, rzygał sobą

04.11.2019
Ostatnia aktualizacja 22 maja, 2020 o 13:46

Są piłkarze, którzy bez względu na to jaką zrobili karierę, zawsze będą kojarzeni z jednym meczem. Jan Tomaszewski zawsze będzie symbolem meczu z Anglią na Wembley, a – zachowując wszelkie proporcje – Grzegorz Bronowicki kojarzony głównie z wygraną nad Portugalią w Chorzowie. Niedawno minęło 13 lat od tamtego spotkania, więc przepytaliśmy Bronowickiego o kadrę, karierę klubową, w tym Legia, Crvena i jego pobyt w Belgradzie oraz obecne zajęcia i pracę w Górniku Łęczna.

Rozmawiałem niedawno z Pawłem Wojciechowskim i zauważył fajną rzecz, że byli piłkarze Górnika Łęczna i  jego współczesne legendy, po karierze pracują w klubie. Co jest decydujące? Rodzinna atmosfera?

Po części na pewno. Velo (Veljko Nikitovic – przyp. red.) najdłużej pracuje na różnych funkcjach, od prezesa po dyrektora sportowego. Ja jestem od 1,5 roku jako skaut i analityk. Szczerze, od dłuższego czasu od zakończenia przygody z piłką zastanawiałem się właśnie, żeby dołączyć do klubu od tej drugiej strony, żeby szukać nowych ciekawych zawodników, ewentualnie pomagać naszym.

Przeczytałem, że kiedyś miał pan w planach zostać trenerem i mieć swoją szkółkę. Czy to nadal aktualne?

Pomysł był, żeby stworzyć szkółkę swoją, ale na dzisiaj w klubie powstała Szkoła Mistrzostwa Sportowego(SMS) i na razie pozostawię ten pomysł na „kiedyś”. Dzisiaj zajmuję się skautingiem i pomocą przy pierwszej drużynie.

Co pana zaskoczyło w pracy skauta?

Częściowo wiedziałem na co się piszę, ale wiadomo też, że człowiek zawsze się uczy. Sama praca skauta jest o tyle trudna, że byśmy coś mogli dobrze robić, potrzebna jest siatka skautingowa. Jako jedna z dwóch osób, pomaga mi Velo, mam kłopot, by obskoczyć region, żeby zobaczyć wszystkie mecze. Jednak komputer i program skautingowe, jakkolwiek pomocne, nie oddają w pełni tego, co się widzi na żywo. Poziom, na którym na dzień dzisiejszy Górnik się znajduje, też jest taki, gdzie trudno kogoś skusić, by do nas przyszedł. Na ile jest to możliwe staramy się brać zawodników, dla których to ciekawe przetarcie, przeważnie młodych i na takich się skupiamy.

Mając okazje słuchać szkoleń skautingowych Tomasza Pasiecznego z Arsenalu, to jest praca, której nie da się nauczyć inaczej, aniżeli w praktyce.

Oczywiście. Tu jest o tyle kłopot, że z doświadczenia zawodniczego wiem, że każdy reaguje różnie w poszczególnych klubach. Duży wpływ na to ma trener, otoczenie, mental danego piłkarza. Jest tyle czynników, że nawet, gdy stwierdzę, że jest jakiś fajny chłopak, który będzie się rozwijał, ale on może przyjść i sobie nie poradzić. To jest zawsze ryzyko. Przyjmuje się, że na czterech zawodników, jeśli dwóch wypali, to już jest dobrze. Przynajmniej tak zakładają w Anglii czy ogólnie za granicą.

Tylko że tam jest łatwiej, gdyż operują innymi kwotami.

Zdecydowanie. Zresztą sami wiemy pilotując nasz region lubelski. I może miałbym do siebie pretensje, gdybym zobaczył, że gdzieś jeden, drugi czy trzeci zawodnik poszedł gdzieś w Polskę i gra. Niestety, ten poziom u nas jest trochę słaby i nie bardzo którykolwiek się wybija, poza Niezgodą, który już jakiś czas temu odszedł i odpalił, to jedynym zawodnikiem jest Patryk Szysz, nasz wychowanek. Do tego były napastnik Chełmianki, Przemek Banaszak, nie poradził sobie w Widzewie. Przyszedł teraz do nas, ale też ma trochę kłopotów zdrowotnych. Oby udało się je zażegnać, bo fajnie byłoby, gdyby nam pomógł, ale tym samym sobie.

Coś w tym jest, że Lubelszczyzna jest piłkarską pustynią na piłkarskiej mapie Polski. Nie ma żadnej drużyny w Ekstraklasie i I lidze, a dookoła są duże kluby podbierające najbardziej zdolnych zawodników.

No tak, tylko oni zabierają ich w wieku 15-16 lat. My nie mamy atutów, jeśli chodzi o walkę z takimi klubami jak Legia, Zagłębie, Lech czy Jagiellonia. Oni w tym momencie płacą ekwiwalent za wyszkolenie i tyle. Niedawno odszedł od nas 12-letni zawodnik do Zagłębia(Cyprian Popielec – przyp. red.). Ekwiwalent zapłacony w podstawowej wersji, bo to są…

Groszowe sprawy

Dokładnie. Co to dla nich jest? Podjęcie ryzyka, które jest wkalkulowane.

Ryzyka, które podejmują wobec kilkunastu czy kilkudziesięciu zawodników rocznie.

Dlatego staramy się naszym zawodnikom tłumaczyć, że odchodząc w tak młodym wieku i trafiając do takich klubów, są obok nich setki takich chłopców. Rozwój swoją drogą, ale kluby ostatecznie odpuszczają sobie wielu z nich. Jeśli 3-4 wybije się z kilku roczników, to już jest plus. U nas mają tę możliwość, co pokazuje trener Kiereś, że wystarczy dobre pół roku i można trafić do pierwszej drużyny i ogrywać się, a to sprawa kluczowa. Z doświadczenia wiem, że granie w seniorach w młodym wieku jest bardzo ważne.

Przykładem niech będzie niedawny rywal Górnika, Skra Częstochowa, gdzie gra młody bramkarz Mikołaj Biegański. On tez miał wiele ofert, ale został i gra w II lidze.

Nie problem jest pójść i siedzieć po rezerwach albo ławkach czy trybunach. Co jest najważniejsze? Gra! Tylko tak się łapie doświadczenie.

Patrząc na pana karierę było ciekawie – Legia, Crvena, reprezentacja Polski, ale nawet, gdy było bliżej końca, w Motorze Lublin spotkał pan Damiana Kądziora czy Konrada Wrzesińskiego, którzy wybili się w przeciągu lat. Było wtedy po nich widać potencjał? Zwłaszcza mowa o Damianie, ponieważ to zawodnik reprezentacyjny.

Powiem tak, zauważyłem pewną rzecz w późniejszym okresie, gdy byłem bardziej doświadczonym zawodnikiem. Do ludzi, do których miałem największe pretensje, jeśli chodzi o grę, oni później coś osiągnęli. Myślę, że to było spowodowane, że widziałem ich potencjał, ale w Motorze było dużo takiego luzu. My walczyliśmy o utrzymanie, ale dla wielu to była radosna piłka. Jeśli chodzi o potencjał, widać było u nich spory. Ogromna szybkość u Konrada i znakomita lewa noga u Damiana.

Z perspektywy czasu to była „mijanka” – oni obaj na początku kariery, pan bliżej drugiej strony.

Praktycznie już koniec, który szybko nastąpił. Prawda jest taka, że liczba urazów zrobiła swoje.

Damian Kądzior wybrał drogę nieco podobną do pańskiej, bo wyjazd na Bałkany.

No tak, tylko nie wiem, co Damian myśli o swoich perspektywach. Nie gra w Lidze Mistrzów, tylko w samej lidze. Wydaje mi się, że pewnie myślał, iż nieco inaczej się to wszystko potoczy.

Pan grał również w Legii.

Przechodząc tam liczyłem się, że trzeba będzie walczyć, bo idę do wielkiej Legii. Nie spodziewałem się, że tak szybko będę w stanie sobie wywalczyć miejsce w składzie. Fakt, że szedłem tam jako boczny obrońca, ale zaczynałem – za Bartka Karwana – jako prawy pomocnik. Miejsce sobie wywalczyłem, co mnie bardzo zbudowało. Wiedziałem, że mam charakter, mam umiejętności i będę grał. Dosłownie po pół roku pierwszy występ w kadrze. Byłem głodny sukcesu i nie było dla mnie rzeczy niemożliwych.

Czuć było presję w Legii, o której tyle się mówi?

Pierwsze pół roku była presja, ale wywalczyliśmy mistrzostwo, więc radość przede wszystkim. Kłopoty zaczęły się w następnym sezonie, gdy słabo zaczęliśmy w lidze, potem pamiętne odpadnięcie ze Stalą Sanok w pucharze. Pojawiały się już wizyty kibiców.

Pamiętna kłótnia z Eltonem

Bezpośrednio po meczu, ale wiadomo jesteśmy facetami, złapaliśmy się gdzieś za kołnierze i na tym się skończyło. Takie niepowodzenie wywołało frustracje, pojawiał się zgrzyt, bo wiadomo, że Brazylijczycy też rośli w siłę. Zaczynaliśmy z Rogerem i Edsonem, a za chwilę pojawił się Hugo, Elton i kolejni.

Elton chyba największy oryginał. Piłkarsko wiele nie dał, a przygody były.

To też, chociaż jakoś blisko z nim nie byliśmy. Dowiadywaliśmy się o jego imprezach, jeżdżeniem pod wpływem alkoholu, dopiero po fakcie . Jeśli chodzi o sytuacje po pucharze, przegrana, złe wyniki w lidze po prostu wywołały takie coś, ale szybko zostało wyjaśnione i bez problemu.

Pytanie, które musi paść w kontekście Grzegorza Bronowickiego. Najlepszy mecz to ten z Chorzowa przeciwko Portugalii?

To jest mecz, który każdy wspomina, ale jest więcej takich spotkań. Spotkanie z Portugalią urosło do takiej wielkiej miary, bo dawno reprezentacja Polski nie wygrała z tak znaczącym – na tamten czas – przeciwnikiem. I to był dobry mecz dla oka. Nie tylko wygrana. Każdy kibic i piłkarz mógł być dumny jak to wyglądało.

No i Cristiano Ronaldo powstrzymany…

Tak, ale poza CR było wielu dobrych zawodników – Simao Sabrosa, Deco i jeszcze wielu można wymienić. Na pewno potencjałem i nazwiskami mogli nas zjeść na papierze. Ale sprawdziło się to, co powiedział Leo Beenhakker przed meczem – im więcej damy im swobody do gry, tym więcej mogą zrobić.

Z perspektywy czasu, kto był dla pana najważniejszym autorytetem w tamtej reprezentacji? 

Artur Boruc był bardzo cichy, przynajmniej za tamtych czasów. Tych występów też nie mam nie wiadomo ile. Czternaście, plus więcej wizyt przez urazy, które eliminowały mnie z gry. Na pewno osobą, która dużo mi dała był Arek Radomski. On mi dawał taką pewność. Boczni obrońcy grający bardzo ofensywnie mieli duży spokój w głowie, jeśli wiedzieli, że jest ktoś taki jak Radomski za nimi i zawsze ubezpieczy. Jacek Krzynówek, z nim również mi się dobrze współpracowało. To są na szybko wymienieni. Do tego Mariusz Lewandowski, Jacek Bąk. Poza tym zrobiliśmy historyczny awans na Euro 2008 i to na pewno pomogło scalić drużynę.

Może być różnie, ale jeśli jest wynik, zawsze pomoże w relacjach wewnątrz drużyny.

Co by się nie działo, wynik załatwi wszystkie sprawy. Wiadomo, kto ambitniejszy może mieć jakieś problemy ze sobą, bo chce grać. Zawsze na kadrę przyjeżdżało ponad 20 osób, a miejsc tylko 11. Nie każdy uczestniczy bezpośrednio. Dlatego nawet nie jadąc na Euro wtedy, w ogóle nie byłem zły.

Rano zostałem poproszony przez trenera Kaczmarka, potem przez Leo i poinformowali mnie, że jednak po tej operacji nie jestem w stanie tak szybko się regenerować i nie będę mógł grać, co trzy dni. To było dla mnie ważne, gdyż chciałem tam jechać i grać wszystkie mecze. Mnie nie interesowało zagranie jednego spotkania i potem oczekiwanie na to, jak zareaguje organizm. Po latach mogę sobie usiąść, że szkoda, bo miałbym w CV, że byłem i zagrałem choć w jednym meczu. Wtedy jednak chciałem grać, wygrywać i nie interesowały mnie epizody.

Żadne półśrodki.

Tak jest. Chciałem tylko tego, żeby iść w górę piłkarskiej hierarchii i nie przejmowałem się wieloma sprawami. Wiadomo jest uraz, to od razu myślałem, że wrócę i kolejne eliminacje i turnieje są przede mną. Niestety kontuzje mi nie odpuściły i nie poszedłem dalej.

Jakim trenerem był Leo Beenhakker?

Bardzo dobrym motywatorem!

Reprezentacja to specyficzne miejsce, gdzie dużo mniej czasu mają zawodnicy i trener na wspólną pracę.

Potrafił w krótkim czasie przygotować zespół. Duża intensywność treningów. Wszystko oparte na małych grach i na szybkości. Człowiek mógł w przeciągu tygodnia być gotowy. Przyjeżdżali różni zawodnicy, jedni grali więcej, inni mniej, ale ten poziom przygotowania momentalnie rósł z treningu na trening. Później wiadomo, w klubie odbijało się to czkawką, ale pod kadrę było idealnie, żeby przygotować się na dwa mecze i dobrze zagrać. To był też okres, gdy Leo oparł kadrę na zawodnikach z polskich klubów.

Przy okazji to nie była kadra taka, jak dzisiaj, gdy mamy piłkarzy w topowych klubach Europy.

Bez porównania, patrząc na to jakie transfery są z udziałem naszych piłkarzy, czy w jakich klubach grają.

Jak podchodziliście do Leo? Duży respekt jak dla osoby z – wówczas – innego świata piłkarskiego?

Na pewno tak. Każdy wiedział, gdzie grał, kogo trenował, więc to już był „wielki Leo” prowadzący reprezentacje Polski. Trudno mi mówić o poszczególnych zawodnikach, ale dla mnie był wielkim autorytetem. Każda odprawa powodowała, że człowiek rósł, wierzył w siebie. On dawał nam taki luz i odczucie, że stawałeś się odważniejszy, lepszy.

Wychodząc na taką Portugalię, nie mieliście poczucia, że gracie w słabszych klubach?

Właśnie nie, a do tego bardzo duży nacisk był kładziony na koncentrację. Żeby dobrze wejść w mecz. Focus, focus, focus – cały czas na to nas uczulał. I właśnie z Portugalią to bardzo dobrze zafunkcjonowało.

To był najlepszy trener z jakim pan miał okazje pracować?

Trudno porównywać, bo z trenerami klubowymi jesteś na co dzień. W kadrze przyjeżdżasz, przywitasz się, kilka treningów, odpraw i grasz. Ani z zawodnikami, ani z trenerami zbyt długo nie przebywasz. Dopiero w klubie tak naprawdę poznajesz trenera, ponieważ z nimi funkcjonujesz w różnych sytuacjach. Jako piłkarz, ale i jako człowiek. Miałem różnych trenerów, włącznie ze znanym Zdenkiem Zemanem.

Własnie jestem ciekaw jaki to człowiek?

Ciężki! Pracowity, ale wymagający. Takiego okresu przygotowawczego, jak u niego, nie miałem nigdy. Oddanie dziesiątek tysięcy skoków, w różnych formach. Do tego bieganie, ale typowe bieganie! Trenowaliśmy jak w latach 80. i 90. czyli bez piłki. Jakaś żużlówka i gonitwa! To był trudny okres, włącznie z tym, że byłem na 40-dniowym zgrupowaniu bez wizyty w domu. Z jednego miejsca w Austrii, do Słowenii i człowiek już, za przeproszeniem, rzygał sobą…

Zeman długo miejsca nie zagrzał w Belgradzie.

Tak, bo tam wiele się zmieniło po odpadnięciu z APOEL-em. Ja już nie byłem w Belgradzie, bo przyleciałem do Polski leczyć się – wiązadła krzyżowe zerwałem w pierwszym meczu z Cypryjczykami i remisie 2:2 na wyjeździe. Wydawało się, że to będzie formalność, żeby ich pokonać i awansować. Niestety, porażka 0:3 rozsypała wszystko. Zarząd podał się do dymisji, odszedł trener i od tej pory zaczęły się poważne problemy Zvezdy.

Przeglądałem składy Crvenej, kilku ciekawych zawodników było, choć bez rewelacji. Dusan Basta, Filip Djordjević, Ognjen Koroman, Nenad Milijas czy Hernan Barcos. Ciekawi mnie, przez pryzmat mojej fascynacji piłką latynoską, jakim zawodnikiem był ten ostatni?

Przedziwny. Był strasznie chaotyczny i szczerze mówiąc śledziłem później jego losy i… zagrał kilka meczów z Messim w reprezentacji!

Wygrał też kilka trofeów.

Tak, ale był taki, że w życiu bym nie powiedział, że jest w stanie coś osiągnąć. Marnował mnóstwo sytuacji i dopiero pod koniec sezonu trochę goli postrzelał. To był zawodnik, który częściej siadał na ławce, aniżeli grał.

Chyba, gdyby nie warunki fizyczne, nie zrobiłby takiej kariery?

Te jego ruchy też dziwne. Zobaczyłem go i pomyślałem „kogo oni sprowadzili”. Ale okazało się, że jednak trochę goli postrzelał później. Poza tym Segundo Castillo w środku pola, bardzo fajny chłopak.

Kto piłkarsko robił największe wrażenie?

Był taki zawodnik, który odszedł do Lens, Dejan Milovanović. Bardzo techniczny i pod tym względem najlepszy, ale również Milijas był bardzo solidny. Zwłaszcza, jeśli weźmiemy pod uwagę, na to ile fajek wypalił (śmiech). Nie był to zespół, który miał wielkie gwiazdy.

Właśnie sprawdzając byłem ciekaw czy nie grały tam jakieś młode perełki, które później za duże pieniądze poszły na Zachód.

Z młodych mało, który grał. Był jeden, który chyba nawet nie zagrał w pierwszej drużynie, Dragomir Vukobratović, ale szału tutaj nie zrobił.

Mówił pan o tych fajkach, więc jak wyglądało podejście piłkarzy? Było luźniej czy zależało od osoby?

Nie,  wszystko zależało od konkretnego przypadku. Niczym się tak naprawdę nie różnili od zawodników Legii czy Górnika. Wszystko funkcjonowało na przyjaźni, fajnej szatni, bo ona była naprawdę spoko. Nie było zgrzytów czy awantur i wszyscy trzymali się razem. Wiadomo, pojawiały się kłopoty finansowe i może to scalało. W głowie zostaje i odbija się to jakoś na wynikach. Natomiast, jeśli chodzi o ludzi, bardzo dobrze wspominam.

Z perspektywy czasu – bo wiadomo, że sądził się pan o pieniądze z Crveną – żałował pan decyzji o wyjeździe do Belgradu?

Różne myśli miałem. Koniec końców nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Takie decyzje podjąłem i tak się to potoczyło. Cały czas człowiek myśli, co by było, gdyby było mniej tych urazów, gdyby przede wszystkim nie było tego, który wyeliminował z wyjazdu na Euro 2008.

Do Zvezdy poszedłem na krótko. Zawsze stawiałem sobie cel – „dalej, dalej i dalej”. Zresztą widać, że w żadnym z klubów nie zagrzewałem miejsca zbyt długo. Nawet w Legii było 1,5 roku i kolejny krok. Cały czas byłem głodny tego sukcesu i chciałem jeszcze i jeszcze. Niestety uraz mnie wyeliminował, potem trudny powrót i kariera toczyła się powoli. Jedyny błąd, którego żałuje to powrót tutaj, do Górnika wracając z Belgradu. Miałem ofertę z Białegostoku, byłem praktycznie dogadany, ale coś mi strzeliło do głowy, że zostanę tutaj i się odbuduję. Prawda jest taka, że tutaj była I liga, a powrót do Ekstraklasy był dla mnie na pewno dużo lepszym krokiem niż pozostanie w Górniku. Można gdybać, ale koniec końców ja jestem zadowolony jak przygoda się toczyła, ponieważ uważam, że osiągnąłem dużo.

Pobyt w Belgradzie. Było czuć, że to wielki klub?

Na pewno, jeśli chodzi o zainteresowanie. Większość Serbii i Belgradu żyje Crveną. Duża większość, gdyż mniej ludzi jest za Partizanem, tylko cały czas „Zvezda, Zvezda” i gdzie się człowiek nie ruszył, tam piłka i Zvezda. Na pewno ludzie żyli tym Pucharem Europy z 1991 roku. Chcieli też, żeby klub wrócił na salony, już w tamtym czasie. Teraz idzie to w dobrym kierunku, a wtedy zabrakło nam niewiele. Graliśmy eliminacje Ligi Mistrzów z Glasgow Rangers – tam przegraliśmy w 89. minucie, u siebie bezbramkowy remis. Wiem, że sam awans przełożyłby się na finanse, które zostałyby włożone w klub. Brak tego był jednym z dużych kłopotów, gdyż przeinwestowali.

Czytałem, że organizacyjnie nie było zbyt wesoło.

Byłem trochę zawiedziony o samo funkcjonowanie klubu, wygląd tego wszystkiego. Mając doświadczenia z Legii , gdzie wszystko było dopięte na ostatni guzik, niestety tam infrastruktura czy nawet suplementacja dla zawodników, nie wchodząc już w szczegóły, po prostu nie funkcjonowała.

Marka przewyższała życie codzienne…

Niestety, ale tak było.

Widziałem, że miał pan jeden występ w derbach Belgradu. Wygrana 4:1 i nie sposób nie zapytać, jakie to przeżycie grać w takim meczu?

Fajne odczucie, bo po prostu wygraliśmy. Po pierwsze był to mecz po mega ulewie, gdzie było bardzo dużo wody na boisku. Poza tym pamiętam, że graliśmy praktycznie bez kibiców, bo jakieś zakazy były i tylko garstka ludzi to oglądała, więc brakowało tej wielkiej otoczki, jak choćby przy okazji meczów z Bayernem Monachium czy Boltonem w Lidze Europy. Wtedy był pełny stadion i czuło się tą prawdziwą Zvezdę!

Miałem okazje dwukrotnie być na derbach w Belgradzie, które w ostatnich latach zostały niesamowicie wypromowane w mediach społecznościowych i urosły do rangi topowych w Europie i tego, że warto chociaż raz w życiu tam pojechać na ten mecz.

To racja, bo oni mają taki mental żywiołowy. Na Partizanie byłem jako kibic, świeżo po urazie i siedzenie na trybunach i oglądanie tego, to jest duże przeżycie.

Belgrad jest przyjemnym miastem do życia?

Fajnym, ponieważ tam ludzie podchodzą  do wszystkiego na spokojnie, powoli. Nie dzisiaj, to jutro, chociaż niby są żywiołowi.

Typowi południowcy…

Tak!

To mnie zadziwiło tam, że w środku tygodnia o 12/13 pełne restauracje i kawiarnie. Wtedy przychodzi zastanowienie „kto tam pracuje”? 

Tak to wygląda. Papierosy, kawa! Co mnie jeszcze uderzyło? Tysiące zakładów bukmacherskich, bo na każdym kroku „kladionica”. Im biedniejsi, tym więcej grają wszyscy (śmiech).