Juju, karne i kwestia Wiary

10.07.2020
Ostatnia aktualizacja 5 sierpnia, 2020 o 13:29

Polska piłka to taki sport, w którym 22 facetów biega po boisku tylko po to, by na końcu największym przegranym został Lech.

To zdanie napisałem na Twitterze zaraz po przegranym (bo jakżeby inaczej) przez poznaniaków półfinale Pucharu Polski, ale w głowie miałem je od dawna. W przypadku Kolejorza mistrzostwo Polski w 2015 to wyjątek potwierdzający smutną regułę, a ta od niemal dekady jest jedna – nie ma takiej sytuacji i takiego meczu, którego Lech nie zdołałby przegrać. Środowe spotkanie z Lechią, toczone przy przygniatającej momentami przewadze poznaniaków, to przykład wręcz książkowy, ale takich jest znacznie więcej. I nie chodzi nawet o dwa rozegrane w tym sezonie w fazie zasadniczej mecze z Legią, ani nawet finał Pucharu Polski z Arką, a bardziej o całą zmarnowaną dekadę, w której zamiast budować na potężnych fundamentach rankingu UEFA, Lech trwonił systematycznie wszystko, co sobie wypracował. Z – nomen omen – wiarą kibiców włącznie.

W Afryce każdy by uznał, że remontując stadion pod murawą przy Bułgarskiej zakopano kości jakiegoś zwierzęcia i moc tego juju (jak w Afryce nazywa się czary tak często w tamtejszym futbolu stosowane, że aż prawnie zakazane) wygrywać zwyczajnie nie pozwala. W Poznaniu wytłumaczenie jest prostsze – fatalne błędy w zarządzaniu doprowadziły do sytuacji, w której Wiara chodzi na mecze bez większej wiary, że będzie inaczej niż zwykle. A zwykle jest źle.

Najbardziej sfrustrowani byli chyba poznaniacy w sezonie 2017/18, gdy prowadzili przed rundą finałową, przystępując do niej jako zespół bez choćby jednej porażki u siebie. Autostrada do mistrzostwa została zamknięta bardzo szybko: w pierwszym meczu z Koroną Kielce Darko Jevtić nie potrafił pobrać biletu z automatu, choć miał karnego przy stanie 0:0, a potem zaczęły się korki, gdy trasę zablokował Duńczyk Sanel Kapidżić. Przyznaję – choć byłem na tym meczu, musiałem sprawdzić, jak nazywa się przypadkowy grajek, który tak skomplikował plany lechitom, że potem tylko już u siebie przegrywali, kończąc sezon niechlubnym walkowerem po zamieszkach w meczu z mistrzowską Legią. Przyznacie – trzeba mieć pecha, by trwającą cały sezon passę meczów bez porażki przerwał zespół o nic nie grający, przyjeżdżający w rezerwowym składzie i wystawiający napastnika, którego nie skojarzy nawet większość fanów ligowej piłki? Napastnika, którego gol staje się początkiem nerwowości trwającej do końca meczu, a potem już do końca fatalnego sezonu. Przypominam, choć sam nie wiem, czy warto pamiętać to konkretne nazwisko: Sanela Kapidżicia.

Przy strzale piłkarza urodzonego w Sarajewie było sporo przypadku, ale to on uwolnił demony siedzące w głowach piłkarzy choćby po przegranym rok wcześniej finale Pucharu Polski, gdy zaplanowaną już majową fetę w barwach biało-niebieskich na Narodowym odwołali i przemalowali na żółto-niebiesko Pavels Steinbors, Rafał Siemaszko i Luka Zarandia. Tu już przypadku było mniej, ale tu dojrzewał gen zespołu przegranego. Dobrze grającego pod wodzą Nenada Bjelicy, ale jednak przegranego.

Zwolnienie Chorwata było początkiem pasma fatalnych decyzji, w efekcie których było już tylko gorzej – i taki stan rzeczy trwał aż do połowy obecnego sezonu. Doszło do tego, że klub o tak gigantycznym potencjale ogłosił przed sezonem, że… o nic nie walczy. Przebudowuje skład. Zmienia się. Przechodzi proces transformacji. Boi się nawet deklaracji, które powinny być oczywiste, zwłaszcza w Poznaniu: gramy o majstra.

Przebudowa składu się udała, w tym sezonie Lech mógł naprawdę dużo wygrać. Znów pojawił się jednak gen porażki – oba przegrane w fazie zasadniczej mecze z Legią były do wygrania i mogły na nowo zdefiniować sezon. Oba zdołowały poznaniaków, a pchnęły mocno ku górze zespół rywala, który przecież przed październikowym meczem był niżej w tabeli i miał poważne kłopoty, a po pandemii mógł zachęcić rywali do pościgu. Nadzieje znów zaczęły pryskać, a teraz, gdy szansą na uratowanie sezonu (dość poważną, przyznajmy – atut własnego boiska w jedynym półfinale to naprawdę dużo) był Puchar Polski, i ta została przegrana. W stylu wręcz koszmarnym, bo kto pamięta sytuację, gdy odpada się mając przed sobą dwa karne na awans do finału?

Nad tymi karnymi warto pochylić się na dłużej, zastanawiając nad rolą trenera. Moim zdaniem Dariusz Żuraw tych karnych nie uniósł, podobnie jak zmianami w samym meczu swoim piłkarzom nie pomógł. Wykonał dobrą pracę w tym sezonie, zwłaszcza od momentu, gdy zdecydował się wprowadzić na dobre do gry Jakuba Modera – przerwa meczu w Lubinie i ostateczna, miejmy nadzieję, rezygnacja z Karol Muhara była zdarzeniem kluczowym. Można i należy gdybać, co by było, gdy Moder (piłkarz dla którego barier nie widzę, sky is the limit) grał wcześniej, winić za to Żurawia, że młoda gwiazda grała za mało też należy, ale tym razem skupmy się na meczu z Lechią: tu tych dziwnych decyzji było za dużo.

Zmiana Jakuba Kamińskiego? Wiem, że młody, że warto oszczędzać jego siły, ale nie w takim meczu. Juliusza Letniowskiego wolałbym rzucić na głębszą wodę w innym meczu, w tym drybling Kamińskiego przydałby się bardziej, podobnie jak jego wygrane pojedynki.

Zmiana Tymoteusza Puchacza na Wołodymyra Kostewycza? Puchacz do końca dogrywki wycisnąłby jeszcze z wątroby sporo sił, w ofensywie dałby więcej niż Ukrainiec, jest wszechstronniejszy i odważniejszy. A skoro Kostewycz już wszedł, to dlaczego nie strzelał karnego? Wypoczęty, egzekwujący regularnie stałe fragmenty gry zawodnik powinien być tu skarbem, a mam wrażenie, że planu na karne nie było. Tym bardziej, że z boiska zszedł też w dogrywce dobrze strzelający karne Tiba.

Na takim poziomie decydują detale, a sztab Lecha nie zadbał nawet, by zmiany bramkarza dokonać przed karnym rywala, a nie swoim. Żadna różnica? Nie powiecie tego komuś, kto widział setki zmian siatkarskich tuż przed zagrywką przeciwnika – by wybić go z rytmu, by dłużej czekał. Legendarny Władymir Alekno, trener Zenita Kazań, potrafił w finale Ligi Mistrzów, przed piłką meczową dla Skry Bełchatów, wziąć czas dwa razy, by wybić z rytmu stojącego w polu serwisowym Mariusza Wlazłego. DWA RAZY. Jeden po drugim. Sztab Lecha zamiast sprawić, by to rywal dłużej czekał na swój strzał, zmiany dokonał, gdy tysiąc myśli przelatywało przez głowę Kamila Jóźwiaka. Chciałbym się kiedyś dowiedzieć, ile razy Jóźwiak zmienił wtedy decyzję, jak wykona swojego karnego.

Do dziś żałuję, że Adam Nawałka na francuskim Euro nie zmienił na karne Łukasza Fabiańskiego (bronić jedenastek zaczął uczyć się później, wiele nad tym pracując – wiadomo, detale) na Artura Boruca, specjalistę w tej dziedzinie. A przecież o pokerowej zagrywce Luisa Van Gaala z MŚ w 2014 roku musiał wiedzieć, widział jak Tim Krul zmienia przed jedenastkami Jaspera Cillessena i zapewnia drużynie awans. W takich sytuacjach ryzyko często popłaca, a najbardziej sprzyja sukcesom chłodny umysł.

Strzelec ostatniego karnego rzadko ma chłód w głowie, tym bardziej trzeba mu więc zapewnić komfortowe warunki. Czytałem wiele wywiadów z piłkarzami opowiadającymi, jak dłużyła się im droga od koła środkowego do punktu karnego, ile myśli krążyło po głowie. Sam znam to w nieporównywalnej skali mikro, ale… jednak znam. Kopałem (bo strzelają to ci w telewizji) w serii rzutów karnych w turnieju 8-klasistów (skutecznie), podszedłem też do piłki podczas Ogólnopolskiego Festiwalu Sportowców w Wilkasach (trafiłem, ale tam presji nie było – impreza to doroczna pochwała studenckiego luzu). Podszedłem też do piłki w rundzie wstępnej regionalnego Pucharu Polski i pamiętam, że mój spacer od połowy boiska na Marymoncie, na oczach tysiąca kibiców, trwał sto lat a decyzję o sposobie uderzenia zmieniłem pięć razy, pozwalając bramkarzowi odbić piłkę. Odpadnięcie drużyny Kartoflisk to jednak – przy całym szacunku dla świetnych kolegów z boiska – zabawa, choć pozwalająca mi choć trochę zrozumieć Kamila Jóźwiaka. I nie rozumieć, jak można było wykonać zmianę jednak przed jego strzałem, a nie uderzeniem rywala.

Chłodnego spojrzenia Dariuszowi Żurawiowi zabrakło w tym meczu, tak samo jak nutki hazardzisty w całym sezonie. Wystawiając wcześniej Jakuba Modena mógł wygrać bardzo dużo, ryzykując niewiele. Dokładnie tyle, ile (nie) dawał Karol Muhar. Wierzę, że te rozgrywki wiele trenera Lecha jednak nauczyły i że z tej nauki skorzysta w następnym sezonie. Pamiętam jednak, że lepiej uczyć się na błędach innych, bo samemu można nie zdążyć wszystkich popełnić.

Pytanie brzmi też, ilu z młodych lechitów odejdzie latem? Chęć odejścia zapowiedział Jóźwiak i nie będzie raczej poznańskim Antonio Veloso – obrońca Benfiki po chybieniu decydującego karnego w finale Pucharu Europy w 1988 roku obiecał, że w Lizbonie zostanie do końca kariery lub momentu, gdy da swojemu klubowi przegrane po jego strzale trofeum. Pytanie, kto jeszcze zostanie? Kto zmierzy się z genem zespołu przegranego, kto będzie miał siłę (i chęć, ambicję), by to zmieniać? Poznańska młodzież ma taki potencjał, ale ma też swoje marzenia i papiery, by realizować je poza granicami.

Świadomie nie piszę o Christianie Gytkjaerze, bo jego moim zdaniem będzie brakować najmniej. Herezja? Podyskutowałbym. To wysokiej klasy napastnik, przyznaję, ale ile ze swoich 62 bramek dla Lecha zdobył w meczach na styku? Ile było w takich, gdy drużynie nie szło? Ile pomagał wtedy w grze? Środowe spotkanie z Lechią to przykład, podobnie jak zaledwie dwa gole w meczach z Legią. Z meczów pucharowych mojej tezie przeczy tylko dogrywka z Szachtiorem Soligorsk i bardzo dobry mecz z Utrechtem, ale podkreślę dla jasności – Gytkjaer to świetny napastnik do zespołu dominującego na boisku, ale problemem jest brak zmiennika, gdy w trudnych meczach Duńczyk nie pomaga partnerom. Gdy nie stwarza im miejsca, by sami weszli w szesnastkę, bo sam woli tam grać. Gdy nie bierze na siebie gry, nie przetrzyma piłki. To król pola karnego, ale moim zdaniem Lech może znaleźć napastnika, który zespołowi da więcej. Sam też, jako klub, Kolejorz powinien chcieć więcej na każdym polu – bo inaczej z porażkowirusem sobie nie poradzi. A ma teraz w składzie wielu młodych chłopaków jeszcze nim do końca nie zarażonych i oni naprawdę mogą w tym pomóc. To jest właśnie promyk nadziei dla Wiary z Poznania i dla każdego, kto po środzie ostatecznie zwątpił, że Lech prowadzony przez Karola Klimczaka i Piotra Rutkowskiego wreszcie coś wygra.

A na koniec, na pocieszenie dla poznaniaków: jeśli uważacie, że życie kibica jest trudne, pomyślcie, o ile gorzej mają w ostatniej dekadzie kibice Widzewa.

Żelisław Żyżyński, dziennikarz Canal+