Kazimierz Buda: Gdyby Lato do mnie skakał, dostałby pstryczka od mojego brata

30.11.2020

Kazimierz Buda na przełomie lat 70. i 80. był uważany za jednego z najzdolniejszych polskich piłkarzy. Nic dziwnego, był bowiem ważną postacią reprezentacji Polski U-18, która zdobyła brązowy medal na Mistrzostwach Europy w 1978 roku, a także kadry U-20, która zakończyła młodzieżowy Mundial rok później na czwartym miejscu. 

Podczas drugiego z powyższych turniejów, Kazimierz Buda miał okazję zmierzyć się z niespełna 19-letnim Diego Maradoną. Argentyńczyk już wtedy robił wielkie wrażenie na rywalach oraz dziennikarzach i sponsorach z całego świata. – Maradona i Diaz wzięli piłkę, zaczęli pokazywać swoje sztuczki. Popatrzyliśmy wtedy na siebie i pomyśleliśmy: “Boże kochany, co to będzie, jak z nimi zagramy” – wyznał były reprezentant Polski w rozmowie dla “FutbolNews”.

Poza tym Kazimierz Buda podzielił się z nami swoimi wspomnieniami z tamtych mistrzostw oraz tygodniowego pobytu na Filipinach po turnieju. Były piłkarz Stali Mielec oraz Legii opowiedział również o dzieleniu szatni z Grzegorzem Latą, porównaniach do Kazimierza Deyny, a także o tym, jak podpadł Antoniemu Piechniczkowi. 

***

Miał pan okazję zmierzyć się z Diego Maradoną podczas Mistrzostw Świata U-20 w 1979 roku. Już wtedy Argentyńczyk zaczął się cieszyć dużą renomą. Jak pan wspomina bezpośrednie starcie z tym piłkarzem?

W pierwszym meczu mistrzostw graliśmy z Jugosławią, a po nas na boisko weszli Argentyńczycy, którzy mieli zmierzyć się z Indonezją. Po naszym spotkaniu wykąpaliśmy się i poszliśmy obejrzeć poczynania naszych przeciwników. Wtedy nie mogliśmy zresztą inaczej zdobyć informacji na ich temat, wiedzieliśmy tylko, że trzech Argentyńczyków zagrało już w dorosłej reprezentacji – Maradona, Diaz i już nie pamiętam tego trzeciego.

Piłka już była na środku, sędzia pokazywał, że mecz zacznie się za chwilę. Wtedy Maradona i Diaz wzięli piłkę i zaczęli pokazywać swoje sztuczki. Popatrzyliśmy wtedy na siebie i pomyśleliśmy: “Boże kochany, co to będzie, jak z nimi zagramy”, tak w żartach. Podczas meczu zaprezentowali jednak świetny pokaz i faktycznie było czego się obawiać.

Wie pan, robiła na nas wrażenie cała ta otoczka. Przyjechaliśmy z komuny, garnitury nam uszyli, ale buty każdy miał inne. Mieszkaliśmy w jednym hotelu z Argentyńczykami i pewnego przyjechali przedstawiciele Pumy. Gdy zobaczyliśmy, ile sprzętu przywieźli samemu Maradonie, szczęki nam opadły. A my jeszcze w kadrze nie mieliśmy problemów z butami, ale w klubach już tak dobrze nie było.

Wspomniał pan o pobycie w hotelu razem z Argentyńczykami. Były okazje do wspólnych imprez?

Nie, nie, gdzie tam, jeszcze za młodzi byliśmy. Zresztą przyjechaliśmy na Mistrzostwa Świata i chcieliśmy dobrze wypaść.

Czyli nie było żadnych wybryków?

Żadnych, ewentualnie już po mistrzostwach (śmiech). Prosto z Japonii polecieliśmy wtedy na Filipiny na tydzień.

W nagrodę?

Mieliśmy tam polecieć, żeby propagować piłkę nożną i graliśmy dwa pokazowe mecze ze Związkiem Radzieckim.

To domyślam się, że ten pobyt był bardzo udany.

Straszna afera tam była. Kopaliśmy się strasznie w pierwszym meczu, bo wiadomo, jakie były nastawienia. My dostaliśmy dwie czerwone kartki, oni jedną, były przepychanki w trakcie i po meczu.

W takim razie, chyba nie udało się rozpropagować piłki na Filipinach?

Całe to wydarzenie zorganizowała córka prezydenta Marcosa, która reprezentowała tamtejszy odpowiednik ZSMP*. A jak byliśmy na zamku Marcosa – po prostu bajka! Otrzymaliśmy zaproszenie na przyjęcie, musieliśmy przejść te wszystkie fotokomórki, które dla nas były czymś nowym. Poza tym, byliśmy bardzo pilnowani przez ochronę, gdyż wtedy zaczęły się problemy polityczne w kraju.

Weszliśmy tam wszyscy, czekali na nas Marcos z małżonką, potem rozpoczęły się przemówienia, jak to zwykle bywa. Już prawie wychodziliśmy, ale nas zawrócili z powrotem. Powiedzieli, że prezydent Filipin ma urodziny, dlatego zabrali nas na patio – zobaczyliśmy na dole ogrody, fontanny. Po holu biegały ich psy – wielkie i kudłate. Przyszli też przyjaciele pary prezydenckiej – wszyscy wystrojeni, zaczęli śpiewać… Dla nas to były niesamowite przeżycia. U nas w tamtych czasach wydawało się to nieprawdopodobne.

A Argentyńczyków podczas mistrzostw nie udało się panom poznać?

Widywaliśmy się, “cześć-cześć” i to wszystko. Zresztą my wtedy nie znaliśmy obcych języków, poza rosyjskim, a Argentyńczycy raczej po rosyjsku nie za bardzo. Teraz byłoby to już bardziej możliwe, jeśli ktoś stamtąd wyjechał do Rosji.

Wtedy trudniej było wyjechać grać do obcego kraju, co dotyczyło również Polski.

Dopiero po trzydziestym roku życia. Ewentualnie, jeśli ktoś chciał, to w długą. Zresztą podczas mistrzostw Europy, które odbyły się w Polsce rok wcześniej, byliśmy świadkami takiej sytuacji u Węgrów. Mieli wpadkę i musieli potem prosić o azyl w Niemczech. Zresztą mój kolega z tamtej drużyny, Joachim Hutka zrobił coś podobnego. Pojechaliśmy do Danii, weszliśmy na prom, a tam okazało się, że Hutki nie ma.

Najczęściej takie sytuacje zdarzały się jednak, gdy ktoś miał rodzinę za granicą, ewentualnie znajomych. Różne były jednak przeboje tych chłopaków, którzy wyjeżdżali, zabierano im paszporty. Taką sytuację miał także mój kolega z Mielca, którzy również grał na mistrzostwach w Japonii, Krzysiek Frankowski, który wyjechał do Francji. To był jednak dość mądry chłopak, bo miał odbitkę paszportu i trafił dość dobrze – do Nantes, które zdobyło mistrzostwo Francji.

Kto według pana był największym talentem z kadry U-20, w której pan występował?

Mieliśmy dużo zdolnych zawodników w tamtym okresie. Na mistrzostwa nie pojechał wtedy Andrzej Iwan, nie wiem dlaczego. Poza tym wielu z nas grało potem w pierwszej reprezentacji albo wyróżniało się w lidze. Byli w tej kadrze Jacek Kazimierski, Paweł Król, Piotrek Skrobowski, Andrzej Buncol, Marek Chojnacki, Krzysiek Kajrys, świętej pamięci Marek Ostrowski.

Obecnie w kadrach młodzieżowych jest wielu piłkarzy, którzy nie mają doświadczenia w meczach ligowych. W pana zespole jednak wszyscy już występowali dość regularnie w lidze.

Wszyscy byliśmy już podstawowymi piłkarzami w klubach w najwyższej lidze. Może dwóch-trzech było z drugiej.

Wróćmy ponownie do mistrzostw. Reprezentacja z panem w składzie wygrała dwa pierwsze mecze w grupie, ale potknęła się właśnie na Argentynie. Faktycznie Diego Maradona i spółka okazali się rywalem nie do przejścia, czy mogło się zakończyć inaczej niż 1:4?

Mieliśmy wtedy powalczyć o pierwsze miejsce w grupie. Argentyńczycy mieli tyle samo punktów, ale nasz bilans bramkowy był lepszy. Ale co zrobić – przegraliśmy 1:4. Zresztą to właśnie Maradona otworzył wynik spotkania, zdobywając bramkę z rzutu wolnego. Uderzył piłkę nad murem i Jacek Kazimierski nawet nie drgnął w bramce. Potem strzelili zresztą jeszcze raz z wolnego, nie pamiętam już kto dokładnie.

Argentyńczycy pod względem technicznym wtedy byli naprawdę wspaniali. Oni chyba dzięki budowie i klimatowi mają takie warunki. My musimy dużo pracować, a oni chyba się z tym rodzą.

Koniec końców, pana reprezentacja zakończyła turniej na czwartym miejscu. Byli panowie zadowoleni z takiego wyniku, czy był niedosyt?

Mieliśmy wielki niedosyt, przegraliśmy karne w meczu o trzecie miejsce z Urugwajem, a wcześniej odpadliśmy pechowo po porażce 0:1 ze Związkiem Radzieckim. Zresztą warunki wtedy były straszne – w trakcie spotkania doszło do oberwania chmury, coś podobnego jak historyczny mecz na wodzie. Piłka się zatrzymywała na wodzie i z tego, co pamiętam, gol był przypadkowy. Zresztą od lat mamy jakieś fatum – czy to z ZSRR czy Rosją.

Wie pan, tak już chyba jest – wygrywamy wszystko po kolei, a potem trafiamy na tę drużynę i w łeb. Nawet jeśli jesteśmy silniejsi i wyżej w rankingach, to i tak nie idzie. Po prostu zrządzenie losu.

Tak samo jest też z zawodnikami. Ktoś grał w Legii i nie strzelał, a odszedł do Górnika i przełamał się przeciwko Legii. Da się to wytłumaczyć? Potem wychodzi, że piłkarz ma cztery bramki strzelone, z czego dwie przeciwko swoim.

Większa motywacja?

Motywacja jest zawsze taka sama, każdy chce strzelić. Często jednak tak się zdarza, że właśnie w meczach z byłym zespołem wychodzi najlepiej. A wtedy wiadomo, że nawet się cieszyć nie wypada. Tym bardziej, jak się dobrze rozstał…

Kibice by oszaleli. W pana czasach byłoby to jeszcze bardziej widoczne, ponieważ nie było wytycznych dotyczących miejsc i wchodził na stadion, kto chciał.

Wycieczki w kierunku zawodników były zdecydowanie większe.

Szczególnie, że wtedy piłkarze nie byli często odgrodzeni od kibiców.

Przechodziliśmy do szatni tak naprawdę między ludźmi, którzy stali w przejściu, bo czekali na autograf. Na jakieś szpalery nie było szans. Chyba, że był to mecz wysokiego ryzyka. Poza tym trzeba było dalej przejść od szatni na boisko.

W trakcie rozmowy przyznał pan, że w wiek dziewiętnastu lat był pan już doświadczonym ligowcem. Zadebiutował pan zresztą w Stali Mielec jako szesnastolatek. A obecnie często mówi się, że to za wcześnie, trzeba wprowadzać stopniowo. Jak to wyglądało w latach 70.?

Wtedy były inne czasy, nikt  się nad tym nie zastanawiał. Człowiek po prostu robił swoje i trenował. W dzisiejszych czasach przy tak rozwiniętej medycynie i innych sprawach, naprawdę nie rozumiem, dlaczego szesnastolatek jeśli jest dobry, nie może grać w seniorach. Kiedyś był tak zwany “ruski trening”, kto wytrzymał, ten grał. A teraz wszystko jest dostosowane do wieku, wagi, budowy. Człowiek jest przebadany od stóp do głów. Ale teraz komuś krew z palca pobiorą i powiedzą, że nie może grać, a wtedy mówili nam wprost: “Nie będziesz zapierdzielał, nie będziesz grał”.

Kiedyś nie było badań – gdzie tam podczas biegu ktoś komuś mierzył tętno. Gdy zaczynałem grać w Mielcu, jeden z kolegów miał tętno w stanie spoczynku 32, a drugi 33, więc mieli predyspozycje do innych sportów. Niech pan sobie wyobrazi teraz, że on ma w trakcie biegu tętno takie samo, jak ja gdy startowałem. Podczas interwałów dla nich to było za mało, a ja byłem zarżnięty, ale musiałem zasuwać, żeby grać. Nie mogłem stanąć i powiedzieć, że nie dam rady. Podziękowaliby mi wtedy i powiedzieli, że na moje miejsce jest ktoś inny.

Tak samo było, gdy noga bolała. Musiała naprawdę strasznie boleć, że nie dało się biegać, ale na stłuczenia nikt nie zwracał uwagi. Gdzie tam jakiś masaż! Kładłeś się na stół, to mówili, żebyś wracał do szeregu.

Stal Mielec, w której grałem to był zawodowy klub. Niech pan sobie wyobrazi, że już jako dzieciak za trening dostawałem bon w wysokości siedmiu złotych. Na koniec miesiąca po dziesięciu treningach miałem siedemdziesiąt. I mogłem pójść do kawiarenki przy basenie obok starej hali i kupić coś do jedzenia czy napoje. Był też taki specjalny sklep, gdzie można było zrobić zakupy za te bony.

I mógł pan dziewczyny zapraszać.

Akurat mieliśmy tam taką szybę na basen, gdzie widzieliśmy, jak pływaczki trenowały, a my przy coli siedzieliśmy po treningach (śmiech).

Obecnie jest pan trenerem – czy ze swojej perspektywy jest pan zadowolony ze swoich szkoleniowców?

Wiem, że trenerzy mnie prowadzili tak, jak powinni. Gdy wchodziłem do pierwszej drużyny Stali, był jeszcze trener Gazda. Dostałem wtedy szansę w Pucharze Ligi, bo kilku czołowych piłkarzy miało wolne. Później naszym trenerem miał zostać Andrzej Strejlau i razem z nim miał przyjść dr Konstanty Pawlikaniec z warszawskiego AWF-u. Trener Strejlau miał jednak sprawy rodzinne i ostatecznie zdecydowali się na to, żeby poprowadził nas trener Pawlikaniec, który nie prowadził samodzielnie żadnego zespołu, był bardziej naukowcem. Może właśnie dlatego też na początku byłem wprowadzany do zespołu na spokojnie.

Miałem też łut szczęścia. Modne były wtedy mecze pokazowe dla różnych zakładów pracy, z zespołami z niższych lig. Pewnego razu pojechaliśmy do Kolbuszowej, gdzie mieliśmy zagrać z tamtejszą Kolbuszowianką. Nie mógł wtedy wystąpić podstawowy prawy pomocnik Edward Oratowski i mnie trener tam ustawił. Wygraliśmy 9:1, a ja strzeliłem pięć goli.

Nigdy wcześniej nie byłem jednak brany pod uwagę do kadry na mecz. Gdy się dowiedziałem, że jadę z pierwszą drużyną, myślałem sobie, że będzie ława. A tutaj od razu pierwszy skład. W dodatku z przodu przede mną Grzegorz Lato, a z tyłu Krzysztof Rześny.

Wie pan, dwa lata wcześniej stałem na osiedlu i machałem flagą, bo nasi piłkarze wrócili z mistrzostw. A tutaj od razu zagrałem w jednej drużynie z królem strzelców.

Grzegorz Lato czasem na pana krzyknął?

Nie za bardzo, bo znał się z moim bratem. Grali razem w drużynie, chodzili do jednego technikum, zresztą mieszkał blisko. Gdyby tylko spróbował do mnie skakać, dostałby pstryczka od mojego brata (śmiech).

Czyli rozumiem, że nie było panu trudno się zaaklimatyzować w szatni.

Nie przypominam sobie, żebym miał jakiś problem, raczej wszystko było okej. Wie pan, jeśli widzieli, że dobrze gram, mówili: “dobrze młody, dajesz!”. Nie było też co do mnie jakichś uwag, co najwyżej “Kaziu, wracaj”, gdy za daleko wyszedłem. A podczas meczów w Mielcu było słychać, bo doping był głośny tylko jak coś strzeliliśmy.

Jak grał w pan w Legii, to już nie było słychać.

Tam już nie było słychać pojedynczego zawodnika na trybunach. Chyba wszyscy w jednym momencie musieliby krzyknąć.

Teraz przy nieobecności kibiców na trybunach, słychać wszystko w telewizji. Choćby podczas meczu Legii z Lechem, gdy podczas jednej akcji padło donośne słowo na literę “k”.

To męska gra i tutaj nikt się nie będzie cackał. Ktoś źle zagra, czy źle pokryje to nie da się uniknąć ostrych słów. Jeden piłkarz raczej nie mówi do drugiego: “Proszę się przesunąć do obrony”. Poza boiskiem już się wszystko spokojnie wyjaśnia, ale podczas meczu zawsze jest adrenalina, czasem złość. Każdy przeżywa zarówno błędy drużyny, jak i swoje złe zagrania.

Najbardziej współczuję bramkarzom, bo oni tak naprawdę są sami, to jest indywidualny sport. Jakie trzeba mieć ogromne samozaparcie! Czasami bramkarz nie ma kontaktu z piłką przez dwadzieścia minut, ale musi analizować wszystko, co się dzieje. Szczególnie teraz, gdy się więcej gra nogami. W polu jeszcze jeden zawodnik za drugiego naprawi. Chociaż niektórzy też mają takiego pecha, że jak straci, to zawsze wpada bramka, a ktoś inny zrobi kiksa i nic nie wpada.

A potem ktoś nie obejrzy meczu i tylko zerknie w statystyki i powie, że ktoś zagrał dobry mecz, bo niczego nie zawalił.

Powiem panu, że ja w czasie mojej kariery w ekstraklasie sprokurowałem trzy rzuty karne. Wszystkie niewykorzystane. To po prostu fart, nie da się tego inaczej wytłumaczyć.

Gdy był pan młodym piłkarzem, porównywano pana do Kazimierza Deyny. W jakiś sposób wpłynęło to na pana podejście do gry i motywację?

W ogóle się tym nie przejmowałem. Uważam, że porównania w piłce są czymś normalnym. Mówi się, że jeden strzelił w taki sposób jak drugi, a ten zwód ma taki sam jak tamten.

Lionel Messi zawsze był porównywany do Diego Maradony.

Porównań w świecie piłki nie da się uniknąć, ale każdy piłkarz jest inny. Tak samo ocen, kto jest najlepszy – jak teraz Messi czy Ronaldo. Osobiście bardziej podziwiam Messiego, który według mnie jest bardziej uniwersalny, sam potrafi wszystko zrobić na boisku. Poza tym on dostał dar, a Ronaldo jest bardziej wypracowany. Myślę, że Ronaldo jest bardziej napięty, a Messi gra bardziej na luzie – jakby ręka latała inaczej, a noga inaczej. Człowiek sobie myślał kiedyś, że jakby uścisnąć takiego małego w powietrzu to by z głodu umarł.

Teraz jednak jest nieco inna ochrona niż kiedyś, piłkarze są bardziej odporni na wślizgi. Zresztą przykładem jest tutaj Diego Maradona, który zmagał się z poważną kontuzją po wejściu Goikoetxei. Zresztą w niego rąbali i nie patrzyli. We Włoszech też rywale nie przebierali w środkach, ale po prostu Maradona trochę bardziej się obył z europejską piłką.

Zresztą piłkarze z Ameryki Południowej często grają nie tak, żeby strzelić, ale żeby kogoś ośmieszyć. A nikt nie lubi być ośmieszany, przez co niektórzy reagowali jak zwierzę, włącza się odruch warunkowy i dopiero potem dostrzega krzywdę wyrządzoną drugiemu piłkarzowi.

Na początku rozmowy poruszyliśmy temat zagranicznych wyjazdów. Jak sam pan wspomniał, nie można było wtedy opuścić kraju przez trzydziestką. Zanim odszedł pan z Legii, słyszał pan o zainteresowaniu z zagranicy?

Miałem propozycje z Francji czy z Niemiec, gdy tam graliśmy, ale nie byłem zainteresowany tym, żeby kombinować. Jako ciekawostkę powiem, że kiedyś przyjechali do nas skauci Kaiserslautern, żeby zobaczyć Stefana Majewskiego, którym byli zainteresowani, a ja wtedy strzeliłem i wywalczyłem karnego – nie chcieli już wtedy Stefana, tylko mnie. Tylko, że miałem wtedy 24 lata, nie było szans na transfer.

Później mogłem trafić do Belgii, do zespołu, który prowadził polski trener Kazimierz Jagiełło. To był 1989 rok, pojechałem tam i kluby miały się dogadywać, ale jeszcze nie miałem trzydziestu lat. W międzyczasie zadzwonił do mnie Tomek Arceusz, który wtedy był wypożyczony do Belgii i ten klub chciał go wykupić. To była krótka rozmowa.

– Mam kontrakt dla ciebie.

– Jak to masz kontrakt dla mnie, jak nie mam jeszcze wieku?

– Od pierwszego stycznia 1990 kluby już sprzedają zawodników.

– Dobra, to załatwiaj

Faktycznie, oni przyjechali 8 stycznia i mnie wykupili z Legii.

Jak pan wspomina pobyt w Belgii?

Waldek Tumiński grał tam już siedem lat i to on mnie polecił trenerowi. Dogadaliśmy się, ale ile trzeba było się starać o wizę. W końcu jakoś bokiem to załatwiliśmy, bo pod ambasadą staliśmy dwa tygodnie i wciąż nie mogliśmy się dostać. Pierwsza drużyna grała wtedy w pucharze z Beveren, w którym występował Marek Kusto, natomiast my mieliśmy pojechać do Francji na sparing z drugim zespołem. Wygraliśmy 3:1, ja strzeliłem dwa gole. Wtedy asystent Jagiełły, który był Włochem, powiedział: “ale fantastyczny zawodnik” mojemu trenerowi i wszystko już zaczęli załatwiać.

Podczas tamtego meczu rozwaliłem sobie jednak rękę i po powrocie do Belgii dostałem temperatury. Okazało się, że wdało się u mnie zakażenie, róża, i leżałem przez tydzień w szpitalu, z którego wyszedłem skołowany. Mogłem zagrać wtedy tylko cztery mecze bez zgody Legii, która ostatecznie się nie dogadała z Belgami. A ja chciałem się jak najszybciej wyrwać z Polski.

Miał pan dosyć czy po prostu chciał pan się sprawdzić na Zachodzie?

Różne sprawy rodzinne miały wpływ na ten wyjazd. Poza tym, sam sobie zawaliłem sprawę – jak mi dali kontrakt na pięć lat, w ciemno podpisałem. A trzeba było wziąć na rok i bym ich pociągnął. Człowiek myślał jednak wtedy, że przez pięć lat będzie miał spokój.

Gdy mogłem wyjechać, byłem już po paru operacjach. Poza tym, były trochę inne czasy – mogło grać dwóch obcokrajowców, więc musiałem być najlepszy. A teraz wystarczy spojrzeć na ligę angielską, gdzie czasami w pierwszym składzie nie wychodzi żaden Anglik. Tylko kiedy każdy zawodnik jest innej narodowości, trudno się dogadać. Chyba, że w zespole grają rzeczywiście wspaniali piłkarze.

W naszej ekstraklasie też zdarzają się mecze, gdy gra po czterech obcokrajowców, z czego dwaj to przepisowi młodzieżowcy.

Rozumiem pozyskiwanie obcokrajowców, od których młodzi piłkarze faktycznie mogą się wiele nauczyć. Często przychodzą jednak średniacy, którzy blokują miejsce, gdy mamy lepszych zawodników. Niektórzy mówią, że nie mamy młodych zawodników. A tutaj trzeba ich po prostu wpuścić na boisko, żeby sprawdzić, czy mamy. Jest dużo chłopaków, którzy wyróżniają się w juniorach, ale trener pierwszej drużyny ma ustabilizowany skład i dlatego ich nie wpuszcza. A zawsze tak jest, że gdy kilku piłkarzy dostanie szansę, to w końcu ją wykorzysta.

Pan tę szansę wykorzystał, dzięki czemu zresztą szybko trafił pan do pierwszej reprezentacji, a w wieku 20. lat stał się pan najmłodszym kapitanem w historii polskiej kadry.

Tak, ale to wynikało z tego, że pierwsza reprezentacja się wymigała z wyjazdu do Japonii, a jakoś trzeba było wypełnić kontrakt. Dlatego wysłano na ten mecz młodzieżówkę. Piłka nożna w Japonii zaczęła się wtedy rozwijać i zaproszono Polskę, jako drużynę ze światowego topu na mecz pokazowy. Nie miałem jednak szczęścia do pierwszej reprezentacji. Zresztą podpadłem trenerowi Piechniczkowi…

W jaki sposób?

Wtedy byłem powołany na mecz z NRD, który później odbył się w Chorzowie i Andrzej Buncol zdobył zwycięską bramkę. Z kolei młodzieżówka grała wtedy też z Niemcami. Gdy pojechałem na zgrupowanie pierwszej kadry, złapałem anginę i mnie odesłali do domu. Po trzech dniach zadzwonił do mnie trener młodzieżówki i zapytał, jak się czuję. Oczywiście mu odpowiedziałem, że bardzo dobrze.

Pojechałem na mecz z młodzieżówką, wygraliśmy 3:2, a ja dwa razy strzeliłem. W dodatku graliśmy we wtorek, a pierwsza reprezentacja grała w środę. Wieczorem w wiadomościach sportowych w Dzienniku Telewizyjnym powiedzieli, żeby pierwsza reprezentacja wzięła przykład z młodzieży, dwie bramki Buda, jedną Okoński. Konsternacja!

Trener Obrębski jeszcze wtedy specjalnie zmienił mnie w przerwie i na konferencji po meczu powiedział, że musiał zmienić Budę, bo był po chorobie. Załatwił to dość dyplomatycznie, ale i tak trafiłem na dywanik do trenera Piechniczka.

Potem zazwyczaj dostawałem szansę w meczach, w których nie mieliśmy szans, nie miałem farta. Tak było ze Związkiem Radzieckim, gdy graliśmy na Łużnikach. Pamiętam, że wtedy z ruskimi nie mogliśmy za połówkę wyjść, puknęli nas 2:0. Później przyszedł nieszczęsny mecz z Albanią 2:2 w eliminacjach Mistrzostw Świata i trochę nerwowo się zrobiło.

Co było, nie wróci, ale wspomnienia zostały. A teraz najważniejsze jest zdrowie, szczególnie w dzisiejszych czasach. Teraz mam swojego młodego, on gra i jemu teraz kibicuje.

Jakiś czas temu znalazłem ranking najbardziej zmarnowanych talentów polskiej piłki. W gronie piłkarzy z lat 80. wymieniono między innymi pana.

Wie pan, co tu można mówić. Czasami jak się na kogoś patrzyło, to chciało się, żeby grał w określony sposób, ale nie grał. Jakieś tam predyspozycje miałem, ale czegoś widocznie zabrakło. Gdy młody piłkarz wchodzi, zawsze są wobec niego oczekiwania, mówi się, że wielki talent. Sam pan jednak wie, ile dzieciarni trenuje, ale później niewielu potrafi się wybić ponad pewną przeciętność. Poza tym, jest duża konkurencja.

Szczególnie teraz, gdy dzieciak w wieku piętnastu lat może wyjechać za granicę. Menedżerowie często mącą chłopakom w głowach, przez co oni zmieniają kluby bez żadnego celu. Niech pan zauważy, gdy u nas zobaczą, że jest ktoś młody od nas za granicą to od razu chcą go tutaj. Tylko dlatego, że trenował gdzieś za granicą.

Było jednak wielu takich, którzy trenowali w najlepszych akademiach, a po powrocie do Polski nie zawsze mogli sobie poradzić. 

Co z tego, że ktoś trenował w grupie młodzieżowej Bayernu. Setki ludzi tam trenuje! Gdy jednak ktoś w papierach ma Bayern, od razu wszyscy lepiej patrzą. Wie pan, często tak jest, że w takich młodzieżowych drużynach jest 26 chłopaków – jedenastu gra, a reszta jest do przeszkadzania, robią za tak zwanych “sparingpartnerów”. A gdy odbiorą piłkę, muszą oddać tamtym i ewentualnie czekać na swoją szansę, żeby być po drugiej stronie, ale nie wszyscy tę szansę dostają.

Proszę spojrzeć na przepis o obowiązkowym młodzieżowcu, którego trochę nie mogę zrozumieć. Gdy byliśmy młodzi, trenowali z nami doświadczeni i ograni piłkarze, a jednak mimo to nas wpuszczali. Co z tego, że ktoś jest młody – jeśli potrafi grać w piłkę, jest potrzebny drużynie. A dzisiaj robią to na siłę, nawet jak ktoś nie ma młodzieżowca, który może grać regularnie.

Z jednej strony to niby jest dobre, bo zmusza do tego, by zająć się młodzieżą w klubach. Żeby sobie wychować piłkarza, zamiast szukać po innych klubach.

***

Każde pokolenie jest inne, są inne warunki i problemy. Trudno teraz robić to samo w taki sposób, jak kiedyś. Teraz chłopaki spędzają trochę czasu na boisku, ale my poza boiskiem przede wszystkim dużo przebywaliśmy na dworze. Dzięki temu nasza ogólna sprawność była nieco lepsza niż obecnie dzieci. Kiedyś wychodziliśmy na treningi przy minus dziesięciu stopniach, a teraz rodzice by nas zakatrupili (śmiech).

Podsumowując, drugiego takiego pokolenia już nie będzie, tak samo, jak drugiego takiego Maradony.

Musielibyśmy jeszcze długo czekać na kogoś z taką techniką połączoną z wielką charyzmą, a Messi to jest nieco inny typ człowieka. Niech pan zobaczy na to, co się teraz dzieje w Argentynie czy we Włoszech. Oni są zakochani na punkcie piłki nożnej, a Maradona był i wciąż będzie dla nich kimś wyjątkowym.

ROZMAWIAŁ: PRZEMYSŁAW CHLEBICKI

* ZSMP – Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej

Fot. Legia.com