„Są takie kluby w Ekstraklasie, w których 30-letni trener z Polski by wypalił”

25.01.2021

Dla jednych wielka nadzieja, dla innych kolejny z fali młodych, którzy nigdzie nie grali, a już trenują. Dawid Szulczek jesienią ubiegłego roku został najmłodszym polskim posiadaczem licencji UEFA Pro, a chwilę wcześniej przejął drugoligowe Wigry Suwałki. To pierwsza jego samodzielna praca, a lada moment skończy dopiero 31 lat. Skąd pomysł na siebie? Przekonajcie się w długiej rozmowie z jednym z najbardziej perspektywicznych polskich trenerów.

Pod koniec grudnia Dawid Szulczek zajął 6. miejsce w naszym rankingu polskich trenerów, którzy nie pracowali w Ekstraklasie. Nie miał szansy punktować pod kątem awansów czy promowania zawodników, bo dopiero rozpoczął pracę na własny rachunek. Warto jednak mu się przyglądać. Dlaczego?

  • Pewny siebie i przekonany, że dałby sobie radę w wielu miejscach w Ekstraklasie
  • Innowacyjny, o czym świadczy sytuacja z ustawieniem bramkarza w murze podczas rzutu wolnego!
  • Mimo młodego wieku ma już wieloletnie doświadczenie, a obok siebie zawsze miał mentorów, którzy przygotowali go do roli trenera

***

Polska myśl szkoleniowa w natarciu? Wielki ranking trenerów!

***

Mówił Pan pod koniec listopada na łamach Przeglądu Sportowego, że sprawy obrony i stałych fragmentów gry były pierwszymi, którymi się zajął po przyjściu do Wigier. Na pytanie o atak, powiedział Pan, że idzie jak krew z nosa. Coś się zmieniło od tamtej pory?

Chodziło mi o to, że pracujemy nad pewnymi zachowaniami. Wówczas przeszkadzały nam trochę urazy, które miały wpływ na zmiany w składzie. Do tego doszły warunki zewnętrzne, jak choćby stan boisk w różnych meczach wyjazdowych.

Żeby zrobić dobrą akcję w ataku pozycyjnym, musi współpracować kilka osób w odpowiednim timingu. Często się zdarzało, że jedna z tych osób zrobiła coś źle albo podjęła złą decyzje z wyjściem na pozycje lub podaniem. Z doświadczenia jednak wiem, że na atak pozycyjny trzeba poświęcić najwięcej czasu. W wakacje go nie mieliśmy. Wtedy były inne palące potrzeby, więc ograniczyliśmy nasz atak pozycyjny do podstawowych zasad. Skupiliśmy się na czym innym. Teraz mocno wchodzimy w detale indywidualne i widzę już duży progres od listopada do dnia dzisiejszego. Myślę, że będziemy strzelać więcej goli wiosną!

Paradoks jest taki, że trener przychodzący przed sezonem najwięcej czasu ma dopiero po pół roku, gdy przyjdzie zima.

Gdybym mógł sobie wybierać, zawsze chciałbym otrzymywać pracę w połowie grudnia (śmiech). W okresie świąteczno-noworocznym pooglądać mecze, przygotować analizy, dogadać transfery. Później kilka tygodni przygotowań i byłbym wówczas lepiej przygotowany. Wiadomo jak to jest w zawodzie trenera – trzeba się dostosować. Gdy przychodziłem, to był specyficzny czas. Kończył się jeden sezon, kilka dni przerwy, a po chwili start kolejnego. Graliśmy puchar, w którym odpadliśmy z trzecioligową Ślęza, a przed meczem było cztery czy pięć treningów ledwie. Dlatego skupialiśmy się na początku na rzeczach bez piłki, które jest łatwiej wytrenować. Zwłaszcza w niższych ligach.

Przychodził Pan do drużyny spadku. Czy można powiedzieć o jakimś handicapie dla trenera, gdyż morale takiego zespołu mogą pójść już tylko w górę?

Każda sytuacja jest inna. Różne są losy. Spadł Górnik Zabrze z Ekstraklasy i zaraz do niej wrócił. Widzimy po Zagłębiu Sosnowiec, że nie jest łatwo po spadku, Miedź też nie miała super momentów i długo się to rozkręcało.

Na pewno dużym handicapem dla mnie był fakt, że znałem klub. Całą administracje, ludzi wokół, zarząd. Na wejściu miałem łatwiej w tych aspektach. Jeśli chodzi o inne, trudno powiedzieć. Tylko kilku zawodników miało ważne kontrakty i rzeczywiście morale było niskie. Resztę trzeba było przekonywać, szukać nowych zawodników, a nie każdy chce przyjść do spadkowicza. My z racji lokalizacji mamy dodatkowe kłopoty przy ściąganiu graczy. Co drugi, trzeci piłkarz, gdy tylko usłyszy nazwę klubu, odmawia. Powód zawsze ten sam – za daleko od rodzinnych stron. Dlatego kilka rzeczy było trudnych, ale poza tym było super, gdyż znałem miejsce i mam w Suwałkach super warunki do pracy. Bardzo dobry klimat w klubie.

Przed chwilą pracował Pan w Ekstraklasie, teraz II liga. Podobnie sprawa ma się z pracą w roli asystenta i pierwszego trenera. Jakie różnice można zauważyć w tych aspektach?

Na przestrzeni ostatnich siedmiu lat miałem okazje pracować od III ligi do Ekstraklasy. Drugą i pierwszą ligę znam bardzo dobrze, ale w Ekstraklasie też najświeższe rzeczy i tajniki poznałem dobrze od środka. Ogólnie to duży handicap, gdyż znając te ligi wiem, jakie są uwarunkowania i jaka ich jest specyfika.

Lada moment to się zmieni, ale żeby prowadzić drużynę w II lidze potrzebowaliśmy licencji UEFA Pro. Były już wcześniej przymiarki pod moją pracę pierwszego trenera w Rozwoju Katowice, ale dysponowałem wówczas licencją UEFA A. Trzeba pamiętać, że w Rozwoju nie była łatwa sytuacja. Ludzie tam pracujący dbali o wszystko, jak tylko mogli. Wypłaty były na czas, ale nie mieli takiego finansowania jakby chcieli. Widać było, że powoli się wszystko może skończyć przez kłopoty organizacyjno-finansowe.

Nie było okazji poprowadzić ich jako pierwszy trener, ale nadarzyła się okazja do bycia asystentem w wyższej lidze, z której skorzystałem. Pewnie gdybym wtedy mógł prowadzić klub z moją licencją, zostałbym. Tym bardziej, że byłem przygotowywany do tej roli. To nie była typowa asystentura, bo już poczynając od trenera Goldy w III lidze słyszałem, żebym robił jak najwięcej rzeczy rozwojowych i dostawałem je. Kolejni trenerzy też chcieli mi pomóc i wychować na pierwszego trenera w przyszłości.

Początkowy okres pracy dał mi bardzo dużo merytorycznie, obycia w szatni i kilku innych spraw. Szczególnie takich, których asystent normalnie nie robi – prowadzenie odpraw, kontakty z mediami, konferencje prasowe. Zdarzało się, że trener Smyła wysyłał mnie właśnie na konferencje, zdarzało się zastępować kogoś na meczu, gdy był zawieszony. Stopniowo prowadziłem odprawy przedmeczowe, w przerwie spotkań. Wykonali świetną robotę, bo dzięki nim i temu, że mogłem dotknąć tego w młodym wieku, dało mi dużo więcej swobody. Dlatego przejście z asystenta na pierwszego trenera nie było uciążliwe. Wręcz odwrotnie, chyba lepiej w tej roli się realizuje.

Gdyby dzisiaj trener dostał ofertę z Ekstraklasy, to sprostałby temu wyzwaniu?

Są takie kluby, w których postawienie na 30-letniego trenera z Polski, by wypaliło. Są jednak takie miejsca, które nie są gotowe na to, by taka osoba jak ja prowadziła te drużyny obecnie. Nie do końca sobie wyobrażam siebie prowadzącego dzisiaj taki klub, jak Legia Warszawa. Natomiast są kluby, które nie mają takiej rzeszy kibiców, nie mają tylu ludzi wokół. Tam byłoby łatwiej.

Szatnia zawsze jest taka sama. Trochę więcej ego, umiejętności czy pieniędzy. Czy to I, II liga, czy Ekstraklasa, podobne mechanizmy występują w zespole. Jest ktoś, kto pomarudzi. Są super profesjonaliści, ktoś lubi śmieszkować. Kłopoty w szatni są bardzo podobne na każdym szczeblu rozgrywek. Największa różnica to finanse oraz indywidualne umiejętności. Myślę, że nie miałbym kłopotu. Zresztą był taki temat w Stali Mielec półtora roku temu. Nie miałem wówczas takiego poczucia, że nie dam rady. Padła taka propozycja i ja byłem chętny.

Wspomina Pan o trenerach w Rozwoju, którzy pomagali w przygotowaniu do roli pierwszego szkoleniowca. Słuchając ostatnio podcastu Przemysława Mamczaka „Jak Uczyć Futbolu” z Łukaszem Targielem, Maciejem Szymańskim i Maciejem Szeligą nasuwa się wniosek, że obecność mentora jest na wagę złota.

Coś w tym jest. Pamiętam swój pierwszy trening w III lidze. Miałem ułatwione wejście, gdyż połowa drużyny to byli moi koledzy ze studiów. Później miałem kolejne gładkie wejście, bo też znałem dużo zawodników i osób w Rozwoju Katowice. Trafiałem także na trenerów, którzy widzieli mój zapał, chęci. Nie tłumili tego, a odwrotnie. Pozwalali się rozwijać. Nie chciałbym nikogo pominąć i wyróżniać. Każdy, w tym moim wcześniejszym okresie na Śląsku, dołożył cegiełkę do tego, żebym zbudował swoją pewność siebie, obycie czy „czutkę” w szatni. Dużo mi dało, że pracowałem z kilkoma osobami. Każdy inaczej postrzegał szatnie i ją traktował. Inaczej trenowali, różnie były w organizacji pracy. Od wszystkich można było coś wziąć dla siebie.

Rozpoczynał trener od pracy – jak większość – z małymi dziećmi. Czy wówczas już było w głowie, że głównym celem będzie praca w seniorach?

Idąc na studia wiedziałem, że chce być trenerem. Nie miałem jednak ściśle ukierunkowanych planów bycia szkoleniowcem na poziomie centralnym, w seniorach itd. Po prostu podobała mi się obecność cały czas przy piłce nożnej. Jednocześnie zapał do treningów – w roli zawodnika – spadał. Pojawiały się urazy, frustracja, bo widziałem, że do pewnego poziomu nie dojdę. Poszło w drugą stronę, coraz większą przyjemność sprawiały treningi z dziećmi. Później nadarzyła się okazja, by pracować ze starszymi, z czego było więcej frajdy. W pewnym momencie, gdy była okazja pomóc w III lidze, poczułem, że to jest to. Najbardziej podobała mi się praca z seniorami, bo też osiągaliśmy dobre wyniki. Szczebel po szczebelku udało się pójść wyżej.

Jak się Pan odniesie do takich słów – „Rola trenera kończy się przed meczem”?

Nie wiem do końca w jakim kontekście te słowa padły.

Nawiązuje do dwóch sytuacji z minionej rundy. Mecz ze Śląskiem II Wrocław, w którym bramkarz rywali dostaje czerwoną kartkę w 5. minucie. Jednocześnie w drugą stronę i mecz z Lechem II Poznań, gdy Adrian Karankiewicz szybko wylatuje z boiska i gracie 10 na 11 kilka minut po starcie. Plan taktyczny jest ułożony, ale wszystko po chwili można wyrzucić w zasadzie do kosza. Zwłaszcza w tym drugim meczu, gdy sytuacja była znacznie trudniejsza.

Może nie mam jeszcze takiego doświadczenia, ale wydaje mi się, że praca trenera trwa cały czas podczas meczu, także po jego zakończeniu. Umówmy się, że trener może reagować na sytuacje boiskowe. Podpowiesz komuś, dasz wskazówki indywidualne, nie mówiąc o zmianie ustawienia. Wystarczy zrobić zmiany personalne albo podpowiedzieć konkretne rozwiązania. Wiadomo, że najważniejsi są zawodnicy, bo to oni są wykonawcami. Jednak patrząc przez pryzmat ostatniej rundy, trener ma wpływ na wydarzenia meczowe.

Zwłaszcza w kontekście meczu z Lechem. Gra w osłabieniu, 0:1 do przerwy, a później odmieniony zespół wychodzi bardzo ofensywnie i zaskakuje rywala.

Wystarczy zapytać zawodników, którzy grali w tamtym spotkaniu. Zmiany w przerwie i teraz pytanie czy trener miał wpływ na te zmiany w trakcie meczu?

Właśnie o to mi chodziło, prowokacyjnie pytając. Słyszałem o tych zmianach w przerwie.

Dla mnie to było naturalne. Widziałem, że po czerwonej kartce nasza drużyna straciła pewność siebie. Mamy zawsze swój plan i gdy go realizujemy, morale idą w górę. Jeśli coś się nie układa, potrzebujemy zmiany, jakiegoś bodźca.

Zmiany może nie od razu wszystkie zadziałały, ale jeszcze w trakcie gry były pierwsze roszady. Przerwa w trakcie meczu, instrukcje do najbliższego zawodnika, on przekazuje dalej. Indywidualne wskazówki o zmianie np. sektorów na boisku. Myślę, że to już ma wpływ na wydarzenia meczowe. Z Lechem to był kulminacyjny moment. Dużo rzeczy do zrobienia jednocześnie. Przegrywaliśmy, więc trzeba było zbudować drużynę mentalnie. Nie funkcjonowało to taktycznie, drużyna nie potrafiła złapać rytmu w obronie ani wyjściu do pressingu.

Zrobiliśmy dwie poważne korekty w naszej grze, wlaliśmy wiarę w serca chłopaków i druga połowa była znacznie lepsza.

Zmiany i innowacje trenera najgłośniej odbiły się w Polsce przy okazji meczu z Błękitnymi i tym słynnym murze przy rzucie wolnym, w którym znalazł się bramkarz. Słyszałem, że na treningu było to ćwiczone i żaden gol nie wpadł przy takim ustawieniu.

Na treningach regeneracyjnych popołudniowych mieliśmy trochę czasu na stałe fragmenty. Gdy dopracowaliśmy rzuty rożne i rzuty wolne z boku, próbowaliśmy kolejnych rzeczy. Poszliśmy więc w SFG w obronie. Odpuściliśmy np. rzut karny w obronie. Trzeba przecież brać pod uwagę sytuacje, w której bramkarz obroni albo piłka odbije się od poprzeczki czy słupka. Wówczas ważne jest ustawienie zawodników.

Przećwiczyliśmy kilka wariantów rzutu wolnego. Odpuściliśmy tylko to, gdy jeden z naszych obrońców leży za murem. Na bazie tych wariantów nic nie narzucaliśmy zawodnikom, tylko dajemy trzy opcje do wyboru. Bramkarz decyduje w meczu, którą wybiera. On widzi miejsce, wykonawcę, wie kogo mamy na boisku – dużo wysokich zawodników czy niskich itd. Na bazie tego decyduje czy wybiera mur wysoki, niski, czy ustawia strefę. Wówczas zdecydowali się zawodnicy na to ostatnie. W tym są trzy fazy. W pierwszej bramkarz odbija, co się tam nie stało. Drugiej też nie użyliśmy, bo nie było krótkiego rozegrania ani strzału na siłę. Była trzecia – odbicie piłki na linii. Na treningu rzadko piłka przechodziła. Na 30 uderzeń, może 7-8 wybijał stoper z linii. Zawodnicy po prostu czuli się komfortowo.

Bardzo popularna metoda bronienia SFG w futsalu.

Na pewno tak. Nie grałem w lidze profesjonalnej, ale na treningach zdarzało się grywać na hali. Trzeba też pamiętać, że widziałem takie rozwiązania wcześniej na dużym boisku. Pewnie nie wszedłbym z takim rozwiązaniem na „dzień dobry” w roli pierwszego trenera, bo można się spalić, gdy nie wyjdzie. Skoro ktoś to zrobił w La Liga czy Ligue1, Ligue2 to znaczy, że się da. Dla mnie nie była to nowość. Trochę zostało rozdmuchane, dzięki akcji twitterowej. Pewnie bez tego, mało kto by zauważył.

Było pewne ryzyko. Wyszło i poszło w świat w kontekście pozytywnym. Gdyby nie wypaliło, pewnie już inne echo – negatywne – odbiłoby się w tej sytuacji.

Racja, dlatego zawodnicy podejmują decyzje. Oni widzą to wszystko z bliska, a najlepiej bramkarz. Jeśli on stwierdzi, że jest dobre miejsce, to ustawia. Pojawia się jednak pytanie – czy przy klasycznie ustawionym murze, nasz bramkarz byłby w stanie to obronić?! Wystarczy zobaczyć jak ten strzał leciał. Przypuszczam, że mur zostałby minięty, a piłka szybowała blisko okienka.

Stawiam tezę, że takie pomysły to domena młodych trenerów ze świeżym podejściem. Spodobały mi się trenera słowa z wywiadu w Przeglądzie. Cytat z kursu UEFA Pro, gdy mówił Pan, że starsi trenerzy mówili, że niektórzy grali ileś lat w piłkę albo pracują w niej od 20 lat i lepiej się znają. Wówczas tak pomyślałem, że właśnie młody trener takich eksperymentów się nie boi.

Było kilka osób na kursie, które lubiły tak mówić, trochę z takim przekąsem. Generalnie jednak była bardzo fajna ekipa i atmosfera.

Ja nie odczuwam braków pod kątem czucia szatni, budowania relacji czy spraw treningowych. Mimo że nie grałem na profesjonalnym szczeblu. Być może są tacy, którzy mają takie braki. Pomogło mi na pewno, że pracowałem z kilkoma trenerami z doświadczeniem piłkarskim, a także to, że mając dwadzieścia kilka lat siedziałem w szatni seniorów w roli trenera.

Odwracając kota ogonem. Kto będzie lepszym trenerem w wieku 40 lat – ten, który trzy lata temu skończył piłkarską karierę, czy ten, który od piętnastu lat jest w zawodzie?..

To prawda. U nas jednak często pokutuje, że młody musi dwa razy więcej pokazać od kogoś, kto sobie wyrobił nazwisko na grze w piłkę. Dobrze wiemy przecież, że dobry piłkarz nie musi być dobrym trenerem i na odwrót.

Trzeba umieć to wypośrodkować. Są fantastyczni piłkarze, którzy później są super trenerami, ale też tacy nie potrafiący się odnaleźć w roli szkoleniowców. Podobnie też jest z ludźmi nie grającymi w piłkę na poważnym poziomie. Jedni się do tego nie nadają, inni są dobrymi fachowcami. Nie ma w tym żadnej reguły. To inna działka związana z piłką. Przygotowanie treningu a prowadzenie siebie w roli piłkarza to – dla mnie – dwie różne rzeczy. Ktoś, kto grał w piłkę może mieć jednak inne zdanie ze swojej perspektywy, jednocześnie nie znając mojej…

Maciej Bartoszek mówił na łamach Weszło, że zawsze bierze do swojego sztabu byłego piłkarza. Wówczas ten ktoś widzi, ile obowiązków mają trenerzy, a ile piłkarze.

Posiadanie byłego piłkarza w sztabie bardzo ważne. Mam w Wigrach litewskiego zawodnika, który grał w Kopenhadze i polskiej Ekstraklasie. Ma bardzo cenne podpowiedzi i pomaga mi w sprawach, które on widzi jako były zawodnik z wysokiego poziomu i jako trener. Jeżeli ja w piłkę nie grałem, dobrze jest mieć kogoś takiego obok siebie. On może zwrócić uwagę na rzeczy, które mi umkną.

Skoro jesteśmy przy sztabie. Sporym osłabieniem było odejście trenera-analityka Daniela Wojtasza.

Daniel pracował z nami zdalnie. To jest fachowiec, a dla obu stron była umowa na zasadzie win-win. Byłem zadowolony, że mam kogoś w sztabie, kto mnie wspomaga. Zwłaszcza na początku, gdy miałem mnóstwo do zrobienia. Jego analizy robiły lwią część pracy. Miałem więcej czasu, gdyż nie oglądałem sześciu meczów, tylko dwa-trzy. Telefonicznie mówiłem, co można dodać do odprawy. Daniel siedział długimi godzinami.

Win-win? Dlatego, że Daniel wówczas był bez pracy. Poza tym mógł sobie odkurzyć informacje o drugiej lidze. Miał też cel w tym, by nie wypaść z rytmu, a dla mnie to było mega pomocne. Jeśli chodzi o Daniela, nie miałbym problemu z tym, by być jego asystentem w przyszłości czy na odwrót – mieć go ponownie u siebie w sztabie, bo jest świetnym fachowcem. Stal Mielec dużo zyskała na tym, że ma go w swoich szeregach.