Jerzy Dudek: „Marzenia trzymam dla siebie”

Jerzy Dudek w swoim czasie zrobił znakomitą jak na polskie realia karierę. Nawet dziś, ponad dekadę po odwieszeniu butów na kołek, wielu może mu pozazdrościć klubów w CV. Mowa w końcu o Realu Madryt, Liverpoolu i Feyenoordzie. Sam był też bohaterem finału Ligi Mistrzów, gdzie „The Reds” dokonali jednej z najsłynniejszych remontad w historii futbolu. Jerzy Dudek, członek Klubu Wybitnego Reprezentanta – był rozmówcą Marcina Ziółkowskiego.
Jerzy Dudek – wywiad
Zacznę nietypowo – ile miał Pan w karierze rozmów lub wywiadów, w których nie rozmawiał Pan o Stambule? Podejrzewam, że można to policzyć na palcach jednej ręki!
– Faktycznie kilka takich wywiadów było, jak można się domyślić głównie przed samym finałem. Ludziom ta historia się nie nudzi, jest to pozytywny przykład z piłki nożnej, że można odwrócić losy spotkania nawet w takich okolicznościach, ludzi to ciekawi. Niewiele było takich rozmów.
Jest Pan człowiekiem ze Śląska. W jednej z rozmów powiedział Pan, że w domu mówiło się gwarą. Sporo Pana w mediach, a do tego założył Pan lata temu swoją własną rodzinę. Czy mówi się jeszcze więc u was w domu po śląsku?
– U nas cały czas się mówi gwarą. Moja mama mówi, babcia mówiła, cała rodzina z tej strony też. Rodzina mojej żony jest ze świętokrzyskiego, ale od wielu lat mieszka na Śląsku. Rozumieją gwarę, ale nie mówią jak miejscowi. Siłą rzeczy to jednak przenika i się miesza. Gdy jeździmy do mnie do Rybnika, to zawsze mówi się po śląsku.
Kiedy po raz pierwszy poczuł Pan sławę, rozpoznawalność?
– Trudno mi powiedzieć, nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Gdy grałem w Knurowie, to już pewnie coś odczułem, później trochę mniej po wyjeździe. Po transferze do Holandii i debiucie w kadrze zauważyłem znaczący wzrost zainteresowania moją osobą.
Nie od dziś wiadomo, że media zarówno angielskie, jak i hiszpańskie potrafią być bardzo wścibskie, zwłaszcza jeśli chodzi o największe gwiazdy drużyn piłkarskich. W którym ze środowisk mógł poruszać się Pan z większą swobodą codziennego funkcjonowania?
– Paparazzi niespecjalnie za mną jeździli. Zależy kto im jakich emocji dostarczał. Jak ktoś od nas z Liverpoolu poszedł na dyskotekę, to łatwo można było sobie było narobić bigosu, ale ja nigdy nie miałem problemów. Dużo było obowiązków, więc głównie chciało mi się odpoczywać w domu – dla tabloidów więc byłem nudny.
Kto z bramkarzy był dla Pana inspiracją?
– Gdy miałem 15-16 lat, zacząłem obserwować bramkarzy. To nie były czasy jak teraz, że odpalasz YouTube i masz wszystko jak na tacy. Przyjeżdżałem przed meczami godzinę czy 1h 15 min przed, by poobserwować co robią bramkarze. Podglądałem np. Bernarda Lamę w Zabrzu, jego rozgrzewkę, bardzo mi się podobało jego przygotowanie, elastyczność. Miał cechy, które mi odpowiadały. Kazimierz Sidorczuk robił rozgrzewkę, którą potem zdecydowałem się wiele lat robić samodzielnie. Bez trenera, zupełnie sam. Później obserwowało się głównie grę nogami, trzeba było nauczyć się nowego stylu (wprowadzono zasadę co do gry do tyłu po EURO 1992 – przyp. MZ), bo gdy zaczynałem, można było jeszcze łapać piłkę od obrońcy, ale ten nowy styl przypadł mi do gustu. Po wyjeździe z Holandii już mocno zwracali uwagę na to. Pamiętam historię jak Ed de Goeij słyszał, że trzeba mocno np. pociągnąć nogę do góry i była analogia do golfa. Ta holenderska gra nogami była wtedy najlepsza.
Pański pierwszy sezon w Feyenoordzie, to z kolei ostatni w karierze Ronalda Koemana. Jak to było współpracować w ramach jednej drużyny z taką legendą holenderskiej piłki?
– Po pół roku często miałem okazję trenować z Ronaldem. On lubił zawsze potrenować rzuty wolne, wymienialiśmy opinie, dla mnie to była przyjemność. Szkoda, że nie udało się zdobyć na koniec kariery mistrzostwa Holandii, byliśmy drudzy, bardzo pozytywnie go wspominam. Zanim jeszcze trafiłem do Holandii, to byłem tam z Sokołem Tychy na obozie i mogłem obserwować pierwszy zespół Feyenoordu. Miałem zdjęcie z Koemanem i Edem. Był też Henka Larsson.
Pierwsza dekada XXI wieku to czas, gdy w Liverpoolu Rafa Benitez zwracał uwagę na aspekt gry nogami u bramkarza, teraz jest to norma. A jak było w tym kontekście w Holandii pod koniec lat. 90?
– W Premier League presja napastników była bardzo duża. Kto szybciej to opanował, ten miał przewagę. Rafa chciał grać od tyłu i ten element był znany w Holandii. Van der Sar był w tym bardzo dobry, to był taki przykład na przełomie wieków.
W 2006 roku po MŚ nowym selekcjonerem został Leo Beenhakker. Doskonale znał Pan go z Feyenoordu. Jak Pan wspomina wspólny czas pracy?
– Miałem okazję pracować z Leo, gdy wywalczyliśmy grę w LM. Po słabym początku sezonu odszedł Arie Haan i przyszedł do nas wielki Leo, który był w Realu Madryt, a tam zdobył trzy mistrzostwa z rzędu – wielka postać, świetny człowiek, dobry pedagog, miał dobre wyczucie do zawodników, z nim zrobiliśmy największe sukcesy. Niezapomniane chwile, bo wygrałem moje pierwsze mistrzostwo! On też mi bardzo zaufał mimo trudnych początków. Mówił, że jestem jego „Polskim Kotem” i dużo mu zawdzięczałem, dał mi dużo pewności siebie. Później przyszedł do kadry narodowej i to było duże zaskoczenie. Michał Listkiewicz musiał jakoś ratować wizerunek po katastrofie na MŚ. Wielu się to nie podobało, ale wywalczyliśmy awans na ME. Kibice go lubili, a sam trener robił swoje.
Ma Pan w karierze na swoim koncie grę w trzech klubach zagranicznych. Jak wyglądała adaptacja w nowych miejscach zamieszkania poza krajem? Po jakim czasie Pan czuł się komfortowo w kolejnej lokalizacji?
– Na pewno nowe doświadczenia były w Holandii. Nie mówiłem ani po angielsku, ani po holendersku. Mój syn urodził się w grudniu 1996 roku, więc musiałem szybko się zaadaptować, uczyć się języka. Uczyłem się jakiś rok, czy półtora. Byłem zmiennikiem Eda de Goeya. Spędzałem siedem dni w tygodniu z pierwszą i drugą drużyną, Holandia mi się bardzo podobała, lepiej czułem się na boisku niż poza nim. Po półtora roku mogłem już się porozumiewać swobodnie, chodzić na zakupy. Wiedziałem potem jak uczyć się angielskiego, na jakie słówka zwrócić uwagę, z kim siadać na stołówce w klubie (śmiech). Później szybko się uczyłem hiszpańskiego, miałem sporo pewności dzięki temu. Pierwsze doświadczenia z Holandii bardzo mi pomogły. Nie wiem, czy bym coś zmienił. Może bym jedynie bardziej korzystał z tego, co miałem do dyspozycji.
Pytałem o to Michała Żyrę, pytałem Piotra Czachowskiego, więc zapytam i Pana. Każdy piłkarz z wysokiej półki ma na swoim koncie działania prowadzące do transferów, które finalnie się nie wydarzały. Wspominał Pan niegdyś o Werderze. Czy poza niemieckim klubem było blisko jeszcze jakiejś innej przeprowadzki?
– Jasne, trzeba odgrodzić plotki od prawdziwych propozycji. Z tych prawdziwych był Werder, to była rozmowa, że chcą wejść do Ligi Mistrzów i są w stanie mnie zatrudnić. Nie chciałem czekać. Wcześniej, wiadomo, był też Arsenal, to był temat na serio, ale skończyło się fiaskiem. Rozmawiałem z Arsene’em Wengerem, byłem bardzo zawiedziony, że się nie udało, ale życie jak widać pisze swoje scenariusze. Była też propozycja w 2005 lub 2006 roku z FC Koeln, ale Rafa Benitez nie chciał mnie puścić. Powiedział, że nie znajdzie nigdzie takiego zmiennika. Przed Realem był temat Betisu. Zawiodła mnie trochę komunikacja z ich strony, byłem na rozmowach w Sewilli. Później zdecydowałem się na Real Madryt. To były trzy takie propozycje. Byłem ciut zawiedziony tym Arsenalem, nawet się lekko obraziłem, ale Bert van Marwijk przekazał mi swoje spostrzeżenia i że trzeba trenować dalej, czekać na swoją okazję. Chciał mi pomóc przygotować się jeszcze lepiej, bo jak przyjdzie nowa okazja, to może będę akurat lepiej przygotowany. No i po dwóch miesiącach zgłosił się Liverpool. Houllier przyjechał na mecz do Rotterdamu.
Jak już jesteśmy przy niemieckim mundialu, nie mogę pominąć kwestii słynnych powołań. W jednej z rozmów wspomniał Pan, że od czasu ogłaszania nazwisk nie rozmawiał z Pawłem Janasem. Było to jednak w 2014 roku. Czy przez tę ostatnią dekadę cokolwiek się w tej relacji zmieniło bądź były selekcjoner miał odwagę porozmawiać z Panem?
– Nic się od tego czasu nie zmieniło, więc nie ma raczej sensu już z nim o tym rozmawiać. To najbardziej był taki personalny zawód. Czułem się wtedy jeszcze silniejszy przed kontuzją, poświęcałem każdą chwilę, by lepiej przygotować się do powrotu. Do dziś nie jestem w stanie sobie wytłumaczyć, jak to sobie wtedy Janas wymyślił w tym całym scenariuszu, że tak ważni zawodnicy dowiedzieli się z telewizji że nie jadą na MŚ. To jakby teraz ktoś pokroju Bednarka, Skorupskiego albo Piątka miał teraz to samo. Dzień wcześniej trenerzy ustalili kadrę, która wyglądała trochę inaczej. Do dziś te stosunki z Janasem są ograniczone, mimo że wcześniej w reprezentacji mieliśmy bardzo dobry kontakt, więc tym bardziej jestem zawiedziony
Miał Pan w swojej karierze wielu znakomitych fachowców w roli pierwszego trenera. Wymienię więc kilka z nazwisk: Bert van Marwijk, Gerard Houllier, Rafael Benitez, wspomniany Beenhakker, Jose Mourinho. Proszę wymienić po jednej cesze dotyczącej każdego z nich – chodzi mi konkretnie o wyróżniającą każdego z osobna zaletę oraz wadę.
– Każdy z nich był bardzo wymagający, ale na tym poziomie inaczej się nie da. Van Marwijk był analitykiem, który dopracowywał rzeczy do perfekcji. Widać było jak się rozwija jego talent po tym, jak wylądował w reprezentacji Holandii. Jako młody trener wszystko go interesowało, często rozmawiał ze starszyzną w zespole.
Rafa Benitez – wydaje mi się, że nigdy nie panikował, zawsze miał plan, szedł do przodu. Porażki, całkiem bolesne, w pierwszym sezonie dla kibiców i mediów nazywał tym, że idziemy do przodu i to czas na eksperymenty, na rozwój.
Leo Beenhakker tak jak i Houllier – symptomy ojcostwa, lubili rozmawiać z zawodnikami, byli opiekuńczy, tacy trochę nauczyciele.
Mourinho najbardziej imponował mi przewidywaniem scenariuszów, przygotowaniem. Wiedział co się wydarzy i co mamy robić, co mamy grać jak byśmy przegrywali, co przy czerwonej kartce itd. Miał zawsze bardzo dobry kontakt z zawodnikami, na obiedzie zawsze lubił z nimi siedzieć. Minusy jakieś miał, ale to musiało być coś tak nieistotnego, że nawet trudno mi sobie teraz o tym przypomnieć, bo nie wpływa to na moją ocenę ogólną.
Jak doskonale wiadomo w społeczności Scouserów, 21 lat przed finałem w Stambule swój taniec w finale PE zaprezentował światu w rzutach karnych Bruce Grobbelaar. Czy miał Pan w Stambule o tym świadomość i czy ktoś Panu zasugerował, że może być to dobra opcja do przechytrzenia rywali? A i czy kiedykolwiek udało się Panu spotkać bramkarza z Afryki?
– Czas leci niewiarygodnie szybko. Wydaje się, że to było z pięć lat temu, a tu już 20 lat. Wielokrotnie spotkałem Bruce’a Grobbelara, zawsze z sympatią wspomina moje występy. Ja mu mówiłem, że inspirowałem się jego „spaghetti legs”, ostatnim rzutem karnym z 1984 roku przeciwko Romie, gdy tak zdeprymował piłkarza Romy. On zawsze mówił, że moja wersja była doskonała, ale fakt jest taki, że on mnie inspirował. Carragher też mnie zainspirował, abym to zrobił. Cały plan był przemyślany i udało nam się wygrać puchar, który jest wspominany do dziś.
Co powiedział w szatni Rafa Benitez przy wyniku 0:3 po pierwszej połowie finału w Stambule? Był on raczej spokojny czy towarzyszyła mu pewna nerwowość? Jak mniemam, wśród piłkarzy panowała raczej grobowa atmosfera?
– Jako jedyny miał plan i nie spanikował. Ćwiczyliśmy ten układ gry trójką stoperów, graliśmy tak np. na Juventusie, wróciliśmy do tego w drugiej połowie. Mocno nam to posłużyło. Rafa czasu nie miał za dużo, byliśmy poddenerwowani i źli na siebie, w tym całym szoku wprowadził spokój i to było bardzo ważne. Wielu trenerów by nas pewnie zwyzywało za taki występ w pierwszej połowie.
Jako fan wyścigów samochodowych z prawie 20-letnim doświadczeniem w oglądaniu nie mogę pominąć tematu motoryzacji. Startował Pan w ramach pucharu Volkswagena. Czy planuje Pan wrócić na tory?
– Wyścigi to moja pasja, która się rozwinęła w 2013/2014 roku, dostałem propozycję przejechania się jako VIP. Mój pierwszy wyścig był na tyle dobry, że nie odstawałem od profesjonalistów, otrzymałem licencję. Tak mi się spodobało, że pojeździłem jakieś trzy sezony. Później był 24-godzinny wyścig w Dubaju, Barcelonie, trwało to 4-5 lat. Nie myślę teraz specjalnie o tym, czasem okazyjnie jak jest szansa, to lubię pojechać na tor, na trackday. Byłem niedawno w Dubaju, pojeździłem na torze Yas Marina – super doświadczenie dla mnie, także fana Maksa Verstappena, jako że Max zdobył tutaj właśnie w spektakularny sposób zdobył swój pierwszy tytuł mistrza świata.
Skąd w ogóle u Pana miłość do czterech kółek? Kiedy to się zrodziło? Jaki był Pana pierwszy samochód?
– Myślę, że każdy chłopak chyba to ma w sobie, taką naturalną miłość do samochodów. Jak jest szansa, to tym bardziej korci, by pojeździć czymś fajnym. Nie mogłem nie skorzystać z takiej okazji, każdy na moim miejscu zrobiłby pewnie to samo.
Grał pan w piłkę, ścigał się na torze, rywalizuje pan raz na jakiś czas w golfa oraz w padla. A nie korciło nigdy zostać trenerem czy np. dyrektorem sportowym. Zbudował Pan przez lata sporą siatkę kontaktów.
– Ja wyjeżdżałem do Holandii na dwa lata, finalnie poza krajem zostałem 16. Chciałem spędzić trochę więcej czasu z rodziną, ale jestem zadowolony z tego, co robię. Jestem wolnym człowiekiem, sam za siebie decyduję – na pewno niczego nie wykluczam. Wciągnięto mnie do prezydium Zabrzańskiego Okręgu Piłkarskiego, największego ośrodka okręgowego w Polsce, przy Śląskim ZPN, ale na razie się rozglądam, uczę się, nie wykluczam objęcia jakiejś poważniejszej funkcji w polskiej piłce.
Mówił Pan, że przez sześć lat mieszkał w Liverpoolu w pobliżu pola golfowego. A kiedy zrodziła się w Panu pasja do tego sportu?
– Moja pasja zrodziła się w przededniu wyjazdu do Liverpoolu. Mieszkałem obok pola, ale nigdy mnie to nie ciekawiło, co tam jest za ogrodzeniem. Miałem sporo zaproszeń, ale nie czułem, że to coś dla mnie. Gdy wyjechałem do Madrytu, to zacząłem tam grać. W poniedziałki fizjoterapeuci albo Guti grali w golfa, wciągnęli mnie w to i poszło dużo łatwiej. Też tam pogoda bardziej sprzyja golfowi. Wciągnęło mnie to tak jak wyścigi, interesowały mnie detale. Tam jest także duża odpowiedzialność jak na bramce, musisz szybko korygować złe decyzje. Dobre decyzje dają dużo satysfakcji. Jak zrobiłem dobrą czasówkę, to bywało podobnie. Dziś golf to moja wielka miłość, wróciłem ze Stanów Zjednoczonych gdzie ponownie wygrałem Polonia Open, turniej dla Polonii organizowany od 25 lat. Pierwszy raz tam byłem w 2020 roku i wygrałem, a teraz pojechałem drugi raz i znów udało się wygrać!
Którzy koledzy byli wielkimi entuzjastami golfa w Liverpoolu czy Realu Madryt? Na pewno kilku takich było, w końcu w Anglii regularnie namawiano Pana do „partyjki”.
– Jest tych osób tak wiele, że gdy spotykamy się w drużynach Legend, to golf musi być. 80% piłkarzy z tych drużyn gra w golfa. Wielu piłkarzy w to gra, bo po karierze tego czasu trochę jednak jest, a do tego w spokoju można porywalizować. Nie trzeba mieć super kondycji i ciągle biegać, być lekkoatletą.
W Pańskiej karierze przewinął się konkretny gwiazdozbiór co do jednej szatni. Jako kibic włoskiej piłki zapytam. Jak współpracowało się panu z Fabio Cannavaro?
– Cannavaro zrobił na mnie duże wrażenie, gdy podczas szwedzkiego stołu poza talerzem makaronu potrafił zjeść tak ogromną dawkę sałaty, która spokojnie byłaby wystarczająca na cały zespół. Był super gościem, dzwonił do mnie, gdy był w rozmowach z prezesem z Kuleszą. Kilka spraw mu nie pasowało i nie doszło do tej współpracy, ale to super gość, nie mogę powiedzieć o nim złego słowa.
Na jakim poziomie w Pańskich czasach grali piłkarze z młodzieżówki Realu? Przez lata w Madrycie przewinęło się mnóstwo zdolnych piłkarzy.
– W przerwach na kadrę młodzież z La Cantery przychodziła trenować do jedynki. Carvajal, Nacho, właśnie Joselu, Morata, Granero, de la Red, nasze chłopaki Kamil Glik, Matuszek. Byłem pod wrażeniem ułożonej stopy u tych zawodników, strzelali jak chcieli, czasem lepiej niż regularni piłkarze pierwszej jedenastki. To było bardzo imponujące. Niewielu ma szansę się przebić nawet kilka meczów w Realu, tutaj trzeba od razu prezentować wysoki poziom. Potrzeba osobowości. Jak się już uda, to chłopcy robią piękne kariery. Tak było np. z Ikerem, który jak wpadł do bramki, to na kilkanaście lat. To samo Raul, Guti, Hierro.
Cristiano Ronaldo to postać, której przedstawiać nie trzeba, teraz celuje w 1000 bramek w karierze i zawsze znany był ze znakomitego etosu pracy. A jakie miał Pan z nim relacje? Jaki Cristiano był na co dzień jako człowiek?
– Był najbardziej obserwowany przez nas, przyszedł za 100 milionów euro, ciekawiło nas, co ma takiego w sobie. Od pierwszego dnia widać było ten gen zwycięzcy, nie odpuszczał, bardzo mu zależało. Dopracowywał detale, pierwszy przychodził na trening i był mega ambitny. Pamiętam mecz z Lyonem u siebie w Lidze Mistrzów, odpadliśmy po ćwierćfinale za Pellegriniego. Po meczach bywał taki zwyczaj, że rodziny i znajomi mogli wpaść na trening na zdjęcia, wiele z tych osób było na tym meczu, wiele dzieciaków czekało na zdjęcia, autografy. Był tak podminowany, że nie zrobił ani jednej fotki, ani nie dał żadnego autografu. Powiedział, że on nie jest tu po zdjęcia, autografy, tylko aby wygrać Ligę Mistrzów. Tak bardzo dużą obsesję miał na punkcie wygrywania, tak duże miał ambicje. Widać to było każdego dnia, na koniec wyszło na jego, napisał piękną historię.
Jakie marzenia ma aktualnie będący po 50-tce Jerzy Dudek?
– Marzenia trzymam dla siebie. Chciałem, by się spełniały, krok po kroku je realizowałem. Każdy ma marzenia. Mam wrażenie, że jeszcze jakieś się u mnie spełnią. Trzeba iść do przodu, by je realizować.
Na koniec jedno pytanie, o którego zadanie zostałem poproszony. W Oslo w 2001 roku zastępując Adama Matyska bronił Pan w czapce z daszkiem. Niektórym przypominał Pan Adama Małysza. A ile razy w karierze grał Pan w ogóle w nakryciu głowy?
– Pamiętam ten mecz doskonale, to były moje urodziny. Słońce w Oslo było bardzo nisko, ktoś mi rzucił czapkę z trybun, była bardzo przydatna. Pierwszy raz grałem w czapce z daszkiem w swojej karierze. Takie mecze wzmacniają zespół. Zdarzało się jeszcze kilka razy zagrać w czapce, jak bywały mecze o 15:00 w Liverpoolu w klimacie wiosennym lub jesiennym, to świeciło prosto w oczy. Dziś z kolei bardzo często używam jej do golfa, 90% zdjęć mam w czapce z pola.
Bardzo dziękuję za rozmowę i poświęcony czas.
Rozmawiał: Marcin Ziółkowski