Polska – Holandia: historia meczów

Polacy do meczu w Rotterdamie przystępują w niesłychanie trudnej sytuacji. Zmierzą się ze zdecydowanie najlepszą reprezentacją w grupie i to na jej terenie. Będzie to jednocześnie debiut Jana Urbana. Historia też nie przynosi powodów do optymizmu, bowiem dla „Biało-Czerwonych” piłkarze z Beneluksu to zawsze byli bardzo niewygodni przeciwnicy. Zdarzały się jednak wielkie zwycięstwa. Od takiego zaczniemy naszą opowieść.
Wielkie zwycięstwo i narodziny „Kotła Czarownic”
W całej historii Polacy z Holandią wygrali trzykrotnie. Po raz pierwszy miało to miejsce w 1969 roku, jednak ten zdecydowanie najbardziej pamiętny triumf miał miejsce sześć lat później. Na Stadion Śląski w Chorzowie przyjechali wicemistrzowie świata z MŚ w Niemczech z samym Johanem Cruyffem na czele, grający porywający futbol, rewolucjoniści futbolu, o których mówiono: „To oni powinni sięgnąć po złoto”. Prowadzili tam nawet w finale 1:0 i to od drugiej minuty, lecz ulegli – podobnie jak my – Republice Federalnej Niemiec. Grali na mundialu widowiskowo – pokonali Argentynę 4:0 i Brazylię 2:0.
Z kolei po drugiej stronie stanęli prowadzeni przez legendarnego Kazimierza Górskiego brązowi medaliści z tego samego turnieju. W składzie nie zabrakło króla strzelców strzelców z czempionatu rozgrywanego rok wcześniej – Grzegorza Laty czy Roberta Gadochy, który po meczu doczekał się… zmiany nazwiska. W szale radości słynny komentator Jan Ciszewski nazwał go bowiem Robert Radocha.
Jak na tamte czasy mecz w Chorzowie wzbudził olbrzymie zainteresowanie w Polsce, ale przede wszystkim w Europie i był transmitowany przez kilka zagranicznych telewizji. Zachodnie media mówiły przede wszystkim o pierwszym w historii bezpośrednim pojedynku Grzegorza Laty z Johanem Cruyffem. To właśnie była gwiazda Stali Mielec już w 15. minucie rywalizacji otworzyła worek z bramkami. Po sporym błędzie jednego z obrońców, którym było za krótkie podanie do bramkarza, Polska objęła prowadzenie. Były prezes PZPN-u ruszył w stronę Jana van Beverena, a ten próbując oddalić zagrożenie trafił futbolówką prosto w nogi Laty. Ta odbiła się na tyle szczęśliwie, że największa gwiazda drużyny Kazimierza Górskiego strzałem głową dała prowadzenie.
Polacy się nie zatrzymywali, szli jak burza przy ogromnym wsparciu publiczności. W 44. minucie Kazimierz Deyna wyprowadził Roberta Gadochę na sytuację sam na sam. Napastnik minął bramkarza i skierował piłkę do bramki, czym wprawił w euforię cały Stadion Śląski. Druga część spotkania to było już show Andrzeja Szarmacha. Najpierw wykorzystał on rozegranie rzutu rożnego, którego nie mogliby się powstydzić współcześni trenerzy od stałych fragmentów gry. Dopadł do piłki w polu karnym i z najbliższej odległości wpakował ją do bramki Jana van Beverena.
Bywały chwile gdy boski Johan klęczał przed boskim Kazem. Chorzów 1975, Polska – Holandia 4:1. Dziś zagrają razem pic.twitter.com/c9128glxwO
— Magazyn Kopalnia (@KopalniaMagazyn) March 24, 2016
Niedługo trzeba było czekać na skompletowanie dubletu przez zawodnika Górnika Zabrze. Po kolejnym kapitalnym zagraniu od Kazimierza Deyny wyszedł na sytuację jeden na jednego z bramkarzem i sprytnym płaskim uderzeniem podwyższył prowadzenie Polski na 4:0. W końcowych minutach Holendrzy za sprawą Rene van de Kerkhofa strzelili gola honorowego, jednak nie zmieniło to faktu, że „Biało-Czerwoni” rozgromili, zdeklasowali w Chorzowie wicemistrzów świata. Jeżeli pokonanie Portugalii to nasze najlepsze jakościowo zwycięstwo w XXI wieku, to 4:1 z Holandią jest najlepszym jakościowo z XX wieku.
Po meczu Stadion Śląski doczekał się słynnej nazwy, która funkcjonuje aż do dziś. Holendrzy nazwali go „Kotłem Czarownic”. Jak mówili, przy takiej atmosferze nie tylko można zapomnieć jak się gra, ale też własnego nazwiska. Drużyna Kazimierza Górskiego po tym spotkaniu awansowała na pierwsze miejsce w grupie eliminacyjnej do mistrzostw Europy.
W starciu w Amsterdamie podrażnieni wicemistrzowie świata nie pozostawili złudzeń Polakom, pewnie pokonali ich 3:0 i to oni awansowali na mistrzostwa kontynentu, które odbyły się w 1976 roku w Jugosławii. Piłkarze Górskiego zajęli drugie miejsce, wyprzedzając choćby Włochów, jednak wtedy premiowany był tylko zwycięzca grupy. Mimo że Polska była piłkarską potęgą, to nie mogła awansować na EURO. Dlaczego? Odpowiedź jest bardzo prosta – bo wchodziły tam… cztery drużyny. Tak, na mistrzostwach Europy 1976 ze słynnym Panenką grały cztery kraje. „Oranje” zdobyli brązowe medale.
Ostatnie zwycięstwo… 46 lat temu
Cztery lata po porażce 1:4 na Stadionie Śląskim Holendrzy ponownie przyjechali do Chorzowa. Znów „Biało-Czerwoni” mierzyli się z wicemistrzami świata. Rok przed tym starciem „Oranje” zdobyli srebrne medale na mundialu w Argentynie. Cały czas byli mocni. Podobnie jak na poprzednim czempionacie, w finale przegrali z gospodarzami turnieju. Starcie z drużyną, która była już prowadzona przez Ryszarda Kuleszę było ich trzecim meczem w „Kotle Czarownic”. Jak się okazało, po końcowym gwizdku… trzecim z rzędu przegranym.
Polacy grali już ze Zbigniewem Bońkiem w składzie, który nie brał udziału w słynnym zwycięstwie 4:1. To właśnie piłkarz Widzewa swoją indywidualną akcją wyprowadził drużynę na prowadzenie. W 20. minucie poradził sobie z dwoma przeciwnikami i sprytnym strzałem z ostrego kąta pokonał Pieta Schrijversa. Polacy się nie zatrzymywali, szli jak burza i w drugiej połowie doczekali się rzutu karnego. Grzegorz Lato wyszedł na bardzo dobrą pozycję i jego strzał przeciwnik zablokował ręką. Do piłki ustawionej na 11. metrze podszedł piłkarz Zagłębia Sosnowiec – Włodzimierz Mazur, który niczym jak Robert Lewandowski skierował futbolówkę do siatki.
Wynik 2:0 dla podopiecznych Ryszarda Kuleszy utrzymał się do końcowego gwizdka sędziego i Polacy cieszyli się z trzeciego zwycięstwa nad Holendrami na Stadionie Śląskim. W końcowym rozrachunku ta wygrana miała charakter tylko prestiżowy, bowiem i tak nie dała przepustki na EURO 1980 rozgrywane we Włoszech. Jak się okazało było to ostatnie – przynajmniej póki co – zwycięstwo „Biało-Czerwonych” nad Holendrami. Od tego spotkania minęło 46 lat i impas dalej trwa. Maksymalnie udało się ugrać remis. Tak było trzykrotnie, w tym starcie, które odbyło się w Amsterdamie pięć miesięcy po wygranej w Chorzowie.
Jóźwiak przypomniał czasy Laty i Bońka
W XX wieku Polska z Holandią mierzyła się łącznie 14 razy, jednak przez wiele lat obecnego stulecia takich pojedynków nie było. Pierwsze nadeszło w 2016 roku, jednak był to sparing. W jednym z ostatnich sprawdzianów przed EURO na stadionie w Gdańsku drużyna Adama Nawałki uległa swojemu przeciwnikowi. Dopiero cztery lata później spotkanie miało bardziej poważny charakter, bowiem „Biało-Czerwoni” znaleźli się w jednej grupie Ligi Narodów z zespołem prowadzonym wtedy przez Franka De Boera. W Amsterdamie podopieczni Jerzego Brzęczka bez Roberta Lewandowskiego po jednym z najsłabszych spotkań za kadencji byłego trenera Wisły Płock przegrali praktycznie bez walki 0:1.
Nadzieją miało być kolejne spotkanie, które zostało rozegrane dwa miesiące później i znów na Stadionie Śląskim, z którym starsze pokolenia Holendrów miało bardzo złe wspomnienia z ery Grzegorza Laty czy Zbigniewa Bońka. Jeszcze bardziej odżyły one w szóstej minucie rywalizacji. Indywidualną akcją popisał się Kamil Jóźwiak i po fenomenalnym rajdzie wyprowadził Polskę na prowadzenie. Ówczesny prezes PZPN-u mógł mieć nadzieję, że powtórzy się historia ze spotkania, w którym był jednym z głównych autorów zwycięstwa, jednak była jedna i to dość spora różnica. Z racji obostrzeń pandemicznych w „Kotle Czarownic” nie mogli się pojawić kibice, którzy w przeszłości byli dosłownie dwunastym zawodnikiem.
Polacy przy niezwykle korzystnym wynikiem długo dzielnie, choć często dosyć rozpaczliwie się bronili, jednak ta sztuka udawała im się tylko do 77. minuty. Jan Bednarek sfaulował w polu karnym Georginio Wijnalduma, a sędzia bez zawahania wskazał na wapno. Do piłki podszedł Memphis Depay i praktycznie bez rozbiegu huknął nie do obrony dla Łukasza Fabiańskiego. Goście po tej bramce poszli za ciosem i jeszcze przed końcem regulaminowego czasu gry dopięli swego. Przy rzucie rożnym niepilnowany pozostał wspomniany Wijnaldum i tym razem już samodzielnie wbił piłkę do bramki Polaków.
Zespół Jerzego Brzęczka utrzymał się w dywizji A Ligi Narodów, mimo dwóch porażek z „Oranje” i równie rozczarowujących wyników z Włochami, czyli przyszłymi mistrzami Europy. To właśnie fatalna gra i często rozpaczliwa obrona w starciu z tymi przeciwnikami były jednym z głównych powodów zwolnienia obecnego selekcjonera reprezentacji do lat 21, który niedawno zastąpił na tym stanowisku Adama Majewskiego. Sukces, za jaki można było uznać uniknięcie degradacji został osiągnięty w głównej mierze dzięki dwóm zwycięstwom z reprezentacją Bośni i Hercegowiny.
Tak blisko nie było od 43 lat
Zaledwie dwa lata później Polacy znów spotkali się w dwóch meczach Ligi Narodów z Holendrami. Wtedy te rozgrywki stanowiły przede wszystkim przygotowania do listopadowego mundialu w Katarze. Po wysokiej porażce w Belgii (1:6) kilka dni później drużyna Czesława Michniewicza przeniosła się z Brukseli do Rotterdamu, czyli miejsca, w którym Jan Urban zadebiutuje w roli selekcjonera. To właśnie tam „Biało-Czerwoni” byli najbliżej przerwania niechlubnej passy wielu lat bez zwycięstwa.
Polska musiała bardzo dobrze zareagować na klęskę z brązowymi medalistami mistrzostw świata w Rosji, bowiem już w 18. minucie debiutancką bramkę z orzełkiem na koszulce zdobył Matty Cash. Piłkarz Aston Villi kapitalnie złożył się do woleja i zaskoczył Marka Flekkena. Nauczeni doświadczeniem ostatniego meczu z tym przeciwnikiem polscy kibice musieli zachować spokój i spokojnie czekać na dalszy rozwój wydarzeń.
Zdecydowanie więcej ekscytacji mogło się pojawić na samym początku drugiej części rywalizacji. Fantastycznym podaniem za linię obrony popisał się Krzysztof Piątek, który zastępował nieobecnego Roberta Lewandowskiego. Na czystą pozycję wyszedł Przemysław Frankowski, a ten wyłożył piłkę Piotrowi Zielińskiemu, który tylko skutecznie wpakował ją do pustej bramki. Początkowo gol został odwołany z powodu spalonego, jednak po analizie VAR stwierdzono, że Zieliński w momencie podania od Piątka był jeszcze przed ostatnim Holendrem. Prowadziliśmy 2:0 na wyjeździe!
Radość okazała się przedwczesna, bowiem w przeciągu zaledwie trzech minut Łukasz Skorupski został dwukrotnie pokonany. Najpierw dobre dośrodkowanie wykorzystał Davy Klaassen, a dosłownie chwilę później po szybkiej wymianie podał do wyrównania doprowadził Denzel Dumfries. Wydawało się, że Polaków może uratować spalony, jednak VAR ponownie orzekł, że bramka została zdobyta w prawidłowy sposób. W dosłownie ostatniej akcji meczu Holendrzy mogli jeszcze przechylić szalę na swoją stronę. Matty Cash zagrał ręką, a sędzia bez zawahania wskazał na rzut karny. Podobnie jak dwa lata wcześniej do piłki podszedł Memphis Depay, jednak piłkarz Barcelony tylko obił słupek bramki Łukasza Skorupskiego, który był bohaterem tego remisu.
Trzy miesiące później obie reprezentacje zmierzyły się ze sobą na Stadionie Narodowym. W Warszawie Holendrzy już nie pozostawili złudzeń i pewnie pokazali, że są lepszym zespołem. Po trafieniach Cody’ego Gakpo i Stevena Bergwijna wygrali 2:0. Drużyna prowadzona przez Czesława Michniewicza utrzymała się w dywizji A, jednak tak jak w poprzedniej edycji zawdzięczałą to głównie dwóm zwycięstwom z najsłabszym w grupie przeciwnikiem. Tym razem nie była to Bośnia i Hercegowina, a Walia. Styl porażki z „Oranje” był fatalny… oddaliśmy raptem sześć strzałów, totalna mizeria i brak werwy.
Przez chwilę żyliśmy życiem zastępczym
Ostatnie starcie Polaków z Holendrami miało miejsce stosunkowo niedawno. Większość kibiców na pewno doskonale je pamięta, a nie łatwo zapomnieć uczucia, jakie poczuł cały naród w 16. minucie meczu inaugurującego zmagania drużyny Michała Probierza na EURO w Niemczech. To wtedy w wielu milionach odbiorników wybrzmiał podniesiony głos Mateusza Borka, skandującego nazwisko Adama Buksy. To właśnie nowy napastnik włoskiego Udinese po dośrodkowaniu z rzutu rożnego Piotra Zielińskiego wyprowadził „Biało-Czerwonych” na prowadzenie.
Radość nad Wisłą potrwała niecały kwadrans. Po prostym błędzie w rozegraniu Nicoli Zalewskiego do wyrównania doprowadził Cody Gakpo po rykoszecie od Salamina. Można było być zadowolonym z postawy Polaków, którzy dzielnie starali się przeciwstawiać lepszemu przeciwnikowi. Wynik przez dłuższy czas pozostawał bez zmian, jednak ostatnie słowo należało do Holendrów. Po zagraniu piłki w pole karne odnalazł się w nim rezerwowy Wout Weghorst, który uprzedził Bartosza Salomona i pewnym strzałem pokonał Wojciecha Szczęsnego. Ten gol zapewnił Holendrom zwycięstwo.
Polacy po pierwszym meczu zebrali pochlebne recenzje. Zaskoczyli Holendrów swoją odważną grą. Dziwnie oglądało się Polaków, którzy wymieniają kilka podań, suną do przodu, grają szybką piłką, a nie okopują się w polu karnym, licząc na jakąś kontrę i cud. Oddaliśmy w tym spotkaniu siedem celnych strzałów, a Karol Świderski w końcówce omal nie wyrównał na 2:2. Owszem, „Oranje” mieli tych uderzeń 20 i byli bardzo nieskuteczni, kopiąc nad bramką lub obok niej, ale to inna kwestia. Chodzi o to, że pokazaliśmy dużo dobrego z przodu. To był być może nawet najlepszy mecz Probierza.
Czar potem prysnął. Polska szanse na awans straciła już po drugiej kolejce, w której uległa Austriakom – „Biało-Czerwoni” odpadli z turnieju jako pierwsza z 24 drużyn. W meczu o honor zespół Michała Probierza wywalczył punkt z Francją. Gola strzelił Robert Lewandowski, który wykorzystał rzut karny. To właśnie mistrzostwa Europy w Niemczech były ostatnim momentem, w którym Polacy mierzyli się z „Oranje”. Po ponad roku będzie doskonała okazja do rewanżu i wręcz wymarzonego debiutu dla Jana Urbana. Były trener Górnika Zabrze musi mieć też z tyłu głowy myśl, żeby przede wszystkim nie zacząć od blamażu…
Fot. PressFocus