Śpieszmy się kochać odważnych trenerów, tak szybko ich zwalniają

27.08.2020

Déjà vu. Pieprzone déjà vu. W ostatnich czterech sezonach najlepsze polskie zespoły z gry o Ligę Mistrzów wyrzucały kazachska FK Astana, słowacki Spartak Trnava, białoruskie BATE i odpowiedzialna za najświeższą bliznę cypryjska Omonia. Smuci to, że już do tego się przyzwyczailiśmy, nieświadomie dając zgodę na przeciętniactwo. Sam do opisywania stanu polskiej piłki używałem cytatu Stefana Kisielewskiego: „To, że jesteśmy w dupie to jasne. Problem w tym, że zaczynamy się w niej urządzać”. Dziś krąży on w internecie jako najczęściej powtarzana diagnoza naszego futbolu, czemu zresztą trudno się dziwić, bo wyjątkowo celna.

W piłce cenię drużyny, które chcą dominować, rozegrać partię na własnych zasadach, naciskać na klawisze tak, by tańczyli inni. Jeżeli spotkają się dwa takie zespoły, to mamy przepis na dobry mecz. Gdyby mocniej się nad tym zastanowić, to wychodzenie na boisko bez zamiaru narzucania swojego stylu (z przeciwnikiem pozostającym w zasięgu) kłóci się z ideą gry, jest wykoślawionym pomysłem szumnie nazywanym taktyką. Albo inaczej. Czego wymagać od trenera? Ja oczekuję ograniczenia przypadku w grze jego zespołu. Jaki masz pomysł na strzelanie goli? Czy minimalizujesz przypadkowość, a mecz toczy się według rozpisanego przez ciebie scenariusza? Trenerów rozliczajmy z wyników, to jasne, ale też z ich pomysłów. Doceniajmy tych odważnych, bądźmy dla nich bardziej wyrozumiali, bo zeszli z ligowego szlaku i idą własną ścieżką. W dalekim Hrubieszowie usłyszałem kiedyś przy okazji meczu miejscowej Unii, że skoro w Hiszpanii najlepsze drużyny skupia „La Liga”, to i my nie możemy być gorsi. Z tą różnicą, że u nas koncertuje „La ga”.

W męczarniach Legii z Omonią najbardziej irytowały wykopy Artura Boruca w kierunku Tomasa Pekharta. Stempel trenera poznaję (zastrzegam, że to moje osobiste przepisy) po tym, czy jego drużyna stara się rozgrywać od własnej bramki. Strategie są oczywiście różne. Legia o takim rozpoczynaniu akcji nie myślała już w poprzednim sezonie, co jest jej świętym prawem. Pomysłem było kopnięcie piłki na połowę przeciwnika. Ma to oczywiście swoje zalety, piłka może odbić się tak szczęśliwie, że zgarnie ją któryś z naszych, a akcja toczy się już kilkadziesiąt metrów bliżej bramki rywala. Nie bawimy się w jej czasochłonne tkanie, znacznie przecież bardziej ryzykowne, gdzie pomyłka kosztuje drogo. I jasne, takie kopanie raz może zaskoczyć, drugi. Ale dziesiąty? To już, co trzeba podkreślać, liczenie na łut szczęścia, przypadek. Tak jak w historii trenera wchodzącego do szatni ligowego outsidera przed swoim debiutem, który instruuje: ­– Panowie, nie wiem, jak to zrobicie, ale strzelcie szybko dwa gole, zanim tamci się zorientują, że nie umiecie grać w piłkę.

Przed meczem Legii z Omonią napisałem: „Jako zdeklarowany esteta w piłce nożnej z odpowiedzialnością mówię: byle jak, byle czym, ale niech nasze drużyny przepychają awanse w pucharach. Gra w Europie to jedna ze składowych reanimacji polskiej piłki”.

Wierzcie, wklepanie akurat takich słów kosztowało mnie dużo wewnętrznej walki, ale uznałem, że przy pacjencie leżącym na OIOM chwyta się wszelkich możliwych sposobów, by nie wyzionął ducha. W skrócie: pora ratować, co się da. Ale nawet i tak Legii się nie udało. Nie mieliśmy prawa wymagać od niej wyrafinowanej gry, skoro nie widzieliśmy jej przez cały sezon. Aco Vuković ekstraklasę poznał jako piłkarz i asystent kolejnych trenerów w Legii, władzę w niej obejmował z klarownym pomysłem, jak podbić ligę. Wyszło na jego, pomysł doskonale w niej się sprawdził. Uznał, że skoro zawodnicy ekstraklasy niepewnie czują się z piłką, legioniści wykorzystają to, by zaraz ją stracili. Byli jak łowczy, którzy ruszali na ofiarę, gdy tylko dostrzegli możliwość odebrania skarbu. W tym Legia była skuteczna. Legioniści biegają dużo, dla rywali w takich sytuacjach są bezwzględni. Gdy jednak przychodzi do gry w Europie, tam wymagają też inwencji.

Dlatego z naszego reprezentacyjnego ligowego kwartetu z największą niecierpliwością czekam na mecz Lecha. Bo to poznaniacy przez grę w ekstraklasie w poprzednim sezonie – a przynajmniej ja miałem takie wrażenie – próbowali przygotować się też do występów w Europie. I jestem mocno ciekawy, co z tych przygotowań wyszło. Oczywiście biorę też pod uwagę, że polska piłka doprowadziła się już do takiego stanu, że Lech z Łotyszami odpadnie.

Nawołuję do tego od dawna, powtórzę i teraz: śpieszmy się kochać trenerów odważnych, tak szybko ich zwalniają. W polskiej piłce wciąż jest ich niewielu. A jeżeli się pojawią, zaraz zostają przerzuci i wypluci. Wczoraj spotkałem się z Kibu Vicuną, który dopiero co wygrał mistrzostwo Indii. Wcześniej odebrał zwolnienie z Wisły Płock, gdzie nie dawał argumentów wynikami, żeby było inaczej. Rozmawialiśmy o ideałach trenerów. Jak ważne, żeby pracować w zgodzie z nim. Czego Kibu najbardziej żałuje z pracy w Płocku? Ostatniego meczu, przegranego z Piastem. Wtedy, gdy nad jego głową wisiał już topór i czuł zbliżające się pożegnanie. I na mecz w Gliwicach ten jeden jedyny raz wybrał strategię defensywną, dostosowującą się do tego, co zrobi przeciwnik. Tamten mecz pamiętam, patrzeć się na niego nie dało. Kibu do dziś nie może go odżałować. Bo jak ginąć, to z własnymi ideałami na ustach.

Mają je również ci trenerzy, którzy wierzą w piłkę defensywną. Od lat to oni w ekstraklasowym ekosystemie stanowią zdecydowaną większość, co zaburzyło równowagę. Jeżeli najlepszym zawodnikiem jest przypadek, za rozgrywanie odpowiada bierność, no to mamy problem.

Łukasz Olkowicz, dziennikarz Przeglądu Sportowego