Pięć miesięcy zmieniające perspektywę. Lech-Legia to jeszcze hit?

11.04.2021

Gdy 8 listopada Legia grała z Lechem, wówczas świat polskiej piłki był kompletnie inny. Kolejorz rywalizował w Lidze Europy, legioniści oglądali to z telewizji będąc często krytykowanymi za kolejny „stracony” sezon. Jerzy Brzęczek zbierał siły między zgrupowaniami kadry. Pięć miesięcy później ten sam mecz odbywa się w kompletnie innych okolicznościach.

Niewielkim, ale dla kibiców ważnym „zwycięstwem” była sprzedaż dwóch perełek obu akademii. Na każdym polu Lech ściga się z Legią i tutaj ostatecznie droższym okazał się Jakub Moder. Michał Karbownik zamiast zapowiadanych dziesięciu milionów euro, kosztował w okolicach połowy tej kwoty. Obaj także mogli zostać i dokończyć rundę w swoich dotychczasowych klubach, co akurat ucieszyło wszystkich. Chwilę później doszło do spotkania bezpośredniego przy Łazienkowskiej. A na początku listopada sytuacja przed pierwszym meczem tych ekip wyglądała tak:

Wówczas Lech zajmował… to samo miejsce, co dzisiaj – 11. Tyle że wtedy kompletnie inny był odbiór takiego stanu rzeczy. Zwłaszcza, że trzy dni przed wizytą w Warszawie, Kolejorz rozbił 3:1 Standard Liege, a kilka dni wcześniej zapewnił sobie wiosenne granie w Pucharze Polski. Słabsze występy w Ekstraklasie bagatelizowali wszyscy, w końcu Lech Poznań Dariusza Żurawia godnie reprezentował Polskę na arenie międzynarodowej. Do tego wąska kadra, która chwilę później okazała się zabójcza w końcówce rundy.

Z kolei w Legii listopad to był czas, gdy od półtora miesiąca pracował Czesław Michniewicz. Poprawił wyniki, warszawianie byli w czołówce tuż obok Rakowa i Górnika Zabrze, ale… cały czas w pamięci były trzy letnie katastrofy przy Łazienkowskiej. Pierwszą był sierpniowy gong od Omonii Nikozja w el. Ligi Mistrzów. Drugą 0:2 z Karabachem w eliminacjach Ligi Europy, a trzecią – najmniejszą – porażka w Superpucharze z Cracovią.

Koniec roku dla Legii

Mimo porażki ze Stalą Mielec, to warszawianie zakończyli rok na pierwszym miejscu. Niemal równa liczba punktów z Pogonią i Rakowem dla jednych zwiastowała ciekawą wiosnę, dla innych oczywistych odjazd Legii w 2021 roku. Z kolei Lech trudną końcówką roku – m.in. wpadka 0:4 z Pogonią w domu – dobił do dziewiątego miejsca, a strata do podium wynosiła 11 punktów! To było dużo, ale nastroje w Poznaniu jeszcze nie były najgorsze. W końcu przyszła przerwa zimowa, która miała być zbawieniem. Lech miał się wzmocnić kadrowo, piłkarze odpocząć, a sztab przygotować zespół na wiosnę. W planach dogonienie czołówki oraz rajd w Pucharze Polski.

Wielkie oczekiwania i weryfikacja

Wszystko miało ładnie wyglądać w Poznaniu, a tymczasem jest klapa. W 2021 drużyna Dariusza Żurawia zdobyła ledwie 12 punktów w dziewięciu meczach. Czarę goryczy przelały dwie ostatnie porażki, w których Lech wypuszczał prowadzenie. Z Cracovią z 1:0 na 1:2 musiało boleć, ale dlatego, że przed reprezentacyjną przerwą Kolejorz dokonał niemożliwego. Przeciwko Jagiellonii rozpoczął, co prawda od 0:1, ale jeszcze przed przerwą prowadził 2:1. Później Błażej Augustyn dorzucił czerwoną kartkę i… Lech 11 na 10 po prostu przegrał. W drugą stronę tylko raz udało mu się odmienić losy spotkania, w derbach z Wartą. Na domiar złego w pucharze szybko zakończył grę. Zresztą tam schody były od początku. Wyeliminowanie drugoligowego Znicza przyszło niełatwo – 3:2, podobnie jak pierwszoligowego Radomiaka – po rzutach karnych. Trafił się jednak poważny rywal, Raków,  i była kompletna klapa. Marek Papszun i spółka wypunktowali rywali na ich terenie i 2 marca sezon się w zasadzie skończył…

W Warszawie nastroje kompletnie inne. Zaczęło się źle, od falstartu w Bielsku. Po nim wypominano legionistom obóz w Dubaju… Tyle że od tamtej pory jedynie Jagiellonia była w stanie urwać punkty w lidze oraz Piast wyrzucić warszawian za burtę Pucharu Polski. To był bolesny cios dla Czesława Michniewicza. W lidze sobie odbijają to z nawiązką. Sześć kolejnych wygranych to jedno, ale styl robi wrażenie. 5:2 z Wisłą Płock, 2:1 z Górnikiem, 1:0 ze Śląskiem, 3:2 z Wartą, 4:0 z Zagłębiem i 4:2 z Pogonią. Michniewicz miał być defensywnym trenerem, a tymczasem wiosną już strzeliła 22 gole, czyli… o jednego mniej niż przez całą ligową jesień!

Do tego Michniewicz postawił na zmianę systemu. Zamiast starego 1-4-2-3-1 wymienił na 1-3-4-3/3-5-2, co uwydatniło największe atuty warszawskiego zespołu, czyli wahadła. Josip Juranović gra dobrze, ale i tak jest w cieniu genialnego Filipa Mladenovicia. Jeśli oni sami nie tworzą akcji bramkowych, to wrzucają do Tomasa Pekharta. Czech strzelił prawie dwa razy więcej goli od kolejnych „najlepszych” goleadorów naszej ligi.

***

Tak wygląda tabela za okres między pierwszym meczem Legii z Lechem a dzisiejszym rewanżem.

Lech za ten okres jest ósmy, więc środek tabeli. Kłopot w tym, że zdobył ledwie 6 punktów więcej od najgorszej w tym czasie Stali Mielec i aż 15 mniej od najlepszej Legii! Zresztą podopieczni Czesława Michniewicza strzelili u siebie więcej goli w 8. meczach niż Lech we wszystkich spotkaniach, których było dwa razy więcej – 22 do 18. Zresztą, niewiele brakowało, a sam Tomas Pekhart miałby podobną liczbę goli, bo trafił aż trzynaście razy do bramki rywala od meczu z Lechem, w którym notabene nie zagrał.

***

Takiej temperatury, a raczej braku, dawno nie było przed meczem Legii z Lechem. Zawsze była stawka, zawsze duża waga punktów zdobytych przez jednych lub drugich. Czasem decydowało o mistrzostwie, czasem o czymś mniejszym. Teraz znamy mistrza, Lech przed chwilą zwolnił trenera, a nowy jeszcze nie zaczął. Krótko mówiąc miał być hit, będzie zwykły mecz… jeden z ośmiu w kolejce.