Pięć grzechów głównych polskich klubów w budowaniu kadry na europejskie puchary
W tym sezonie pozostała nam połowa dobytku w europejskich pucharach. Mamy nadzieję, że tak będzie w kolejnym tygodniu. Bez względu na wyniki, co roku polscy działacze popełniają te same błędy, które dają takie same wyniki, czytaj: brak awansów do kolejnych rund.
Wielokrotnie narzekaliśmy, że polskie kluby oddają zbyt łatwo swoich najlepszych piłkarzy. Tym razem jednak poza transferem Kamińskiego do Wolfsburga – o którym było wiadomo od pół roku – w zasadzie żaden z pucharowiczów nie doznał strat. Lech utrzymał Ishaka czy Amarala, Raków Iviego Lopeza i – jak dotąd – Kovacevicia. Lechia nie straciła Flavio Paixao oraz Kuciaka, a Pogoń Szczecin Kamila Grosickiego i spółkę. To jednak połowa sukcesu. Idąc do Europy trzeba swoje drużyny wzmocnić, a nie zostawić status quo i liczyć, że jakoś to będzie. Zamiast jakoś, przydałaby się jakość, a tej zdecydowanie w wielu ekipach zabrakło. Znaleźliśmy zatem pięć grzechów głównych polskich klubów przygotowujących się do pucharów.
Skąpstwo
To chyba najlepiej oddaje obecna sytuacja Lecha Poznań. Sprzedany Jakub Kamiński zapewnił mistrzowi Polski ponad 10 milionów euro. Ogromne pieniądze w kontekście naszej ligi. Teraz wyobraźmy sobie, że Lech te pieniądze dzieli na trzy części. Cztery miliony odkłada na trudniejsze czasy, cztery miliony inwestuje w obecną drużynę – tj. kupuje nowych piłkarzy i przedłuża kontrakty z najlepszymi piłkarzami. Dwa ostatnie idą na akademię. W końcu to ona regularnie zapewnia dochody klubowi z Poznania. Warto więc nadal w nią inwestować. Tymczasem Kolejorz korzysta z trzech wypożyczeń, głównie związanych z nowymi regulacjami FIFA przy okazji wojny na Ukrainie oraz wykupuje Afonso Souse. Nowego stopera długo nie było. Doszło do tego, że musiał tam występować lewy defensor Barry Douglas lub nieopierzony 19-latek.
Podobnie możemy powiedzieć w przypadku Pogoni Szczecin. Tam odszedł Kacper Kozłowski, więc fundusze także były. Póki co trafił do Portowców Leo Borges z Brazylii oraz Pontus Almqvist z rosyjskiego Rostova. Pierwszy jeszcze nie zagrał minuty, drugi tylko raz znalazł się dotychczas w podstawowym składzie.
„Zobaczymy, co będzie”
Jak przejdą pierwszego rywala, kupimy pierwszego zawodnika. Jak przejdą drugiego, następnego. Jeśli uda się awansować do fazy grupowej, to w ogóle pójdziemy na zakupy. W ten sposób „planowane” ruchy transferowe najczęściej nie dochodzą do skutku. Po drodze oczywiście, ktoś okazuje się znacznie lepszy od polskich ekip i eliminuje je z pucharów.
Wydaje się, że sztandarowym przykładem tego sposobu działania była w tym roku Lechia Gdańsk. Czwarty klub Ekstraklasy pozyskał na zasadzie wolnego transferu młodzieżowca Dominika Piłę i.. tyle. Na tym transfery do klubu się skończyły. Po stronie strat wśród znaczących zawodników Joseph Ceesay. Niby niewiele się zmieniło w drużynie Tomasza Kaczmarka. Jednak do gry, co trzy dni brakowało szerszej i mocniejszej kadry. Wydaje się, że przy dwóch, trzech lepszych piłkarzach na pojedynczych pozycjach, Lechia spokojnie mogła ograć Rapid Wiedeń i awansować przynajmniej do trzeciej rundy. Tutaj czekał na nich Neftczi Baku, więc kolejny rywal w zasięgu.
Zachłanność
Przeciwieństwo poprzednich grzechów. Tutaj chociaż nie ma grzechu zaniechania, ale jest wajcha przestawiona w drugą stronę. Pojawia się myślenie „dostaliśmy trochę pieniędzy z tytułu nagród za poprzedni sezon, może któryś z naszych piłkarzy odszedł, więc kupujemy”. Kogo? Najlepiej wszystkich. Mamy średniego bramkarza, ale dokupujemy drugiego, żeby było dwóch średniaków w kadrze. Brakuje nam napastnika? To weźmiemy trzech, którzy strzelili w poprzednim sezonie łącznie 15 goli w drugiej lidze szwajcarskiej. W ten sposób kadra po chwili liczy sobie 26. graczy. Jakość wielu z nich pozostawia do życzenia.
Idealnie obrazuje to letnie okno w 2017 roku Lecha Poznań. Nicklas Bartkroth, Mario Situm, Maciej Makuszewski, Nikola Vujadinović, Rafał Janicki, Deniss Rakels, Vernon De Marco. Takie nazwiska trafiły na Bułgarska. Trafił także Emir Dilaver będący półkę wyżej i świetnie zapamiętany Christian Gytkjaer. Transfer Duńczyka był strzałem w dziesiątkę. Reszta w dużej mierze to strzały kulą w płot.
„Bierzta, co chceta”
Awansujemy do pucharów i sprzedajemy. Niestety to największy kłopot. Tutaj częściowo można rozgrzeszać działaczy z takich działań. Przychodzi oferta nie do odrzucenia i nie wiadomo, co zrobić. Z jednej strony szkoda straty piłkarza, a z drugiej gotówka na stole. Dodatkowo ruchy pogania sam zainteresowany i jego menadżer z przyszłym klubem. Wtedy trudno się oprzeć. Pół biedy, gdy odejdzie jeden. Gorzej, gdy odejdzie ich wielu.
Wspominaliśmy o okienku Lecha z 2017 roku i tutaj niestety znowu musimy je przywołać. Jan Bednarek, Dawid Kownacki, Tomasz Kędziora, Maciej Wilusz i Marcin Robak. Jednego lata wyzbyć się połowy linii obrony i niemal całego ataku? Spore osiągnięcie. Oczywiście Kolejorz zarobił spore pieniądze na tym – niemal 12 milionów euro. Ale na pewno odbiło się to na jakości kadry. Tym bardziej że Lech zajął trzecie miejsce w tabeli i zagrał w europejskich pucharach. Niewiele się w nich udało zrobić. Rozbić macedoński Pelister Bitola, wymęczyć awans przeciwko norweskiemu Haugesundowi i odpaść z Utrechtem.
Wszystko na jedną kartę
Trudno powiedzieć, że to najlepsze podejście. Na pewno najbardziej ryzykowne. Może się bardzo opłacić, ale może być bardzo kosztowne. Tak było w przypadku Legii Warszawa i jej zakupów przed Ligą Mistrzów w 2016 roku. Na 100-lecie udało się zgarnąć podwójną koronę, a po chwili awansować do fazy grupowej LM jako jedyny polski klub w XXI wieku.
Wtedy Bogusław Leśnodorski podjął naprawdę spore ryzyko. Langil, Moulin, Czerwiński, Dąbrowski, Radović, Odjidja-Ofoe to przyjścia przed sezonem. Potem do Warszawy trafili jeszcze Artur Jędrzejczyk i Dominik Nagy. Legia mocno inwestowała, co skończyło się awansem do fazy grupowej. Skończyło się także wysokimi kontraktami wielu zawodników, co miało w następnych latach spore przełożenie na sytuacje finansową. Oczywiście przez słabe wyniki w kolejnych latach, ale w jakimś stopniu miało przełożenie.
***
Chcielibyśmy w końcu klubu, który poważnie podejdzie do kwestii europejskich pucharów. Jeśli zarobi na swoim najlepszym piłkarzu/największym talencie kilka milionów euro, to zainwestuje przynajmniej połowę środków w dobrej jakości następców. Wzmocni pozycje wymagające natychmiastowej korekty, uzupełni inne. Kupi jednego dobrego piłkarza, zamiast dwóch średniaków. Oczywiście łatwo się to mówi z perspektywy kanapy przed telewizorem. Nie można jednak popełniać tych samych błędów i liczyć na inne konsekwencje. Niestety, to nie przejdzie.