Polska – Finlandia: historia meczów

22 zwycięstwa, osiem remisów i zaledwie cztery porażki – tak prezentuje się bilans „Biało-czerwonych” z Finlandią. Trzeba przyznać – całkiem niezły. Historia spotkań z Suomi sięga lat 20. ubiegłego stulecia i chociaż większość osób na myśl o meczu z tym przeciwnikiem przypomina sobie o bolesnej wpadce drużyny Michała Probierza w Helsinkach, tak w większości przypadków Polska nie miała problemów, by pokonywać „Puchaczy”.
Polska – Finlandia: pierwszy mecz
Po raz pierwszy obie ekipy spotkały się we wrześniu 1923 roku. Niedługo miną od tego starcia 102 lata – a żeby uzmysłowić Wam jak dawne były to dzieje, wystarczy spojrzeć na przykładowe zdanie z „Tygodnika Sportowego” (nr 37):
Z jakiemi tyłami ma do czynienia, zaczął grać „trzeciego backa” i zrobił parę bardzo ładnych wybiegów. Szczególnie piękną była parada wysokiej centry obiema rękoma na wysokościach, niedosięgalnych dla zwykłych bramkarzy.
Brzmi to nieco archaicznie, a w taki sposób dziennikarz tej gazety opisywał występ bramkarza naszej reprezentacji, ówczesnego piłkarza Wisły Kraków Mieczysława Wiśniewskiego. Z ciekawostek – w tym wydaniu można było przeczytać również takie zdanie:
(Muszę tu zaznaczyć, że w I. połowie meczu z Estonją (drugiej nie mogłem już widzieć, gdyż miałem wcześniej opuścić Tallin) grał już znacznie lepiej).
Takie to były czasy. Ale przynajmniej wtedy dziennikarze nie ukrywali, że nie oglądali jakiegoś meczu.
Także wtedy dla PZPN-u ważniejsze były Mistrzostwa „Armji” niż międzynarodowe, reprezentacyjne mecze. Dlatego do Helsinek nie pojechał m.in. Henryk Reyman czy piłkarze Cracovii, którzy przebywali z kolei w Hiszpanii. Do stolicy Finlandii udali się inni kadrowicze – w tamtych czasach mówiono na nich „repowie”, którzy cztery dni rozegrali mecz przeciwko reprezentacji Wilna. Z relacji „Przeglądu Sportowego” wynika, że Polacy byli witani jak gwiazdy – zostali zaproszeni na uroczystą kolację, wycieczkę statkiem, do zoo, cyrku, a także na lekkoatletyczne zawody z udziałem Finlandii oraz… Francji.
W przystani oczekiwali nas przedstawiciele Związku Fińskiego z prezydjum tegoż na czele, przedstawiciele Poselstwa Polskiego w Helsingsforsie, redaktor warszawskiego „Stadjonu“ kpt. Królikowski oraz tłumy publiczności. Po krótkich powitaniach odwieziono nas autami do solidnego hotelu Cosmopolit.
O samym spotkaniu nie ma zbytnio co pisać, bo to był zwykły mecz towarzyski, a na mocno wilgotnej murawie osłabiona Polska przegrała z miejscowymi 3:5. W tamtym meczu wystąpił m.in. Stefan Śliwa – zawodnik, który w trakcie I wojny światowej stracił prawą dłoń. Oceniono go surowo, bo dziennikarze stwierdzili, że jego obecność niewiele zmieniała. Z Estonią zagrał już lepiej. Przynajmniej w pierwszej części spotkania. Relacji z drugiej połowy nie przeczytamy, bo redaktor musiał Estonię opuścić.
Nowy rozdział po wojnie
W tamtym okresie fińska reprezentacja miała bardzo dobre wyniki. Wygrała z Niemcami, nieznacznie przegrywała z silnymi w tamtym okresie Austrią oraz Szwecją, a jednym z ważniejszych piłkarzy w tamtej ekipie był… kombinator norweski Verner Eklof. Uczestnik Zimowych Igrzysk Olimpijskich w 1924 roku zdobył łącznie w kadrze 17 bramek (z czego dwie przeciwko Polsce) i zajmuje siódme miejsce w klasyfikacji najlepszych strzelców w historii Suomi.
Jednak w kolejnym starciu tych reprezentacji, które odbyło się niecały rok później, Eklof, podobnie jak cała Finlandia, zasłużenie przegrał 0:1, a wynik w gazetach określono jako najniższy wymiar kary. Jedynego gola strzelił Reyman. Równo dwa lata później, a więc 8 czerwca 1926 roku rozgromiliśmy Finlandię 7:1, co do 1963 roku pozostawało naszą najwyższą wygraną na poziomie reprezentacyjnym (wtedy pokonaliśmy Norwegię 9:0). Tamto 7:1 z Finami funkcjonowało więc jako nasz rekord przez 37 lat.
W okresie międzywojennym Polska zmierzyła się z „Puchaczami” cztery razy – bilans to dwa zwycięstwa, jeden remis oraz jedna porażka. Po II wojnie światowej mecz z Finlandią miał wyjątkowe znaczenie – to był setny mecz kadry w historii i pierwszy wygrany po 1945 roku. Na stadionie olimpijskim w Helsinkach udało się wygrać 4:1 po dubletach Gerarda Cieślika i Henryka Spodzieji – to było drugie z rzędu zwycięstwo z Finami, a łącznie wygraliśmy z nimi dziewięć spotkań po kolei! Jednym z tych meczów był triumf 5:0 w Krakowie. Brał w nim udział i gola strzelił legendarny Lucjan Brychczy.
Mecze o punkty
Pierwsze spotkanie o stawkę z Finami odbyło się w 1957 roku – wówczas rywalizowaliśmy w trzyzespołowej grupie wraz z ZSRR. Po wysokiej porażce 0:3 w Moskwie, koniecznie potrzebowaliśmy zwycięstwa, by zachować szansę na awans. Udało się to zrealizować, bowiem hat-trick Edwarda Jankowskiego zapewnił nam komplet punktów w Helsinkach. Kilka tygodni później Polska zrewanżowała się Rosjanom na Stadionie Śląskim i wygrała 2:1 (legendarne trafienia Cieślika), a po zwycięstwie 4:0 w Warszawie z Finlandią, miała tyle samo punktów, ile drużyna Związek Radziecki.
Nie istniały wtedy zasady dot. meczów bezpośrednich czy patrzenia bilans bramkowy przy równej liczbie oczek (i dobrze, bo w obu Polska była od rywali gorsza), ale na neutralnym terenie w niemieckim Lipsku ostatecznie „Biało-czerwoni” przegrali 0:2. Nie spełniły się pragnienia naszych reprezentantów, którzy chcieli, żeby trzeci mecz odbył się odpowiednio w Belgradzie (Zientara), Budapeszcie lub Wiedniu (Cieślik) czy we Francji (Gawlik).
Ale wróćmy do meczu z Finami, których rozgromiliśmy na Stadionie Dziesięciolecia w obecności aż 90 tysięcy widzów. Nie chodzi już o samo spotkanie, a o emocje towarzyszące kadrze w tamtym czasie. Prawie 100 tysięcy osób oglądało spotkanie, mnóstwo widzów jechało pociągiem, w tym dziennikarze, którzy tę podróż opisywali w następujący sposób:
Odwiedziliśmy prawie wszystkie wagony i nie widzieliśmy śpiącego człowieka, nawet nad ranem. Wszędzie dyskutowano, wszędzie obliczano szanse naszych piłkarzy. […] Jednym z najbardziej zapalonych kibiców […] był konduktor tego pociągu. Sprawdzając bilety, apelował do każdego pasażera, by nie żałował gardła na Stadionie Dziesięciolecia – Jeśli nie spełni pan mojej prośby, wysadzę pana z pociągu na najbliższej stacji – mówił.
Łatwo to zestawić z atmosferą sprzed niedawnego, przegranego meczu w Helsinkach (1:2). Wielu kibiców odwróciło się od reprezentacji, źle jej życzyło, była kłótnia selekcjonera z głównym piłkarzem. Pisząc w skrócie – różnica jak niebo i ziemia. W tym samym artykule można też przeczytać, że kibice nie mieli do dyspozycji toalet, więc musieli załatwiać się w Wiśle oraz że podczas podróży dziennikarz „Przeglądu Sportowego”, z którego wzięliśmy te cytaty, nie spotkał żadnego pijanego fana oraz nie zauważył żadnej butelki i napisał „Brawo!”.
Czasy się zmieniają…
Czasy, kiedy podróż nie odbywała się w komforcie
Dzisiaj reprezentacje nie mają już większych problemów z podróżowaniem po Europie – do większości krajów na kontynencie nie potrzeba nawet paszportu, nie ma długich rewizji, loty są krótsze, jest ich więcej itd. Kiedyś było inaczej i przekonała się o tym Polska w 1959 roku, która miała rozegrać spotkanie w ramach eliminacji do igrzysk olimpijskich i dopisać kolejny rozdział do książki o nazwie „mecze przeciwko Finlandii”. Książce bardzo długiej – w całej historii częściej graliśmy tylko z Rumunią.
Nieco wcześniej reprezentacja przebywała w Hiszpanii, gdzie rozegrała mecz w ramach eliminacji do mistrzostw Europy. W Madrycie Polska przegrała z tutejszą kadrą 0:3 i udała się do Paryża na lot do Finlandii. W stolicy Francji pojawił się jednak problem, a mianowicie… linia Air France nie podstawiła zamówionego przez PZPN samolotu. To spowodowało, że kadra musiała się rozdzielić – część grupy poleciała bezpośrednio do Helsinek, a przynajmniej taki był plan, bo ostatecznie po 12 (!) godzinach wylądowali w sąsiednim Turku, a druga połowa leciała do Finlandii przez Kopenhagę i Sztokholm.
Ostatecznie ci pierwsi przyjechali do hotelu wcześniej, zostali uroczyście przywitani, a dopiero po trzech kolejnych godzinach dołączyli do nich kolejni zawodnicy, którzy nikogo na lotnisku i w hotelu nie zastali. Jak można było przeczytać w „Sporcie”:
[…] wysiedli nasi piłkarze niczym nocne widma. Wyglądali żałośnie. Z najwyższym trudem utrzymywali się na nogach, ale cieszyli się, że mają już to piekło za sobą.
Nie przeszkodziło to jednak Polsce w pewnym zwycięstwie 3:1. Ernest Pohl trafił już w 3. minucie.
Kolejna porażka
W eliminacjach do mistrzostw świata w 1965 roku Polska poniosła kolejną porażkę z reprezentacją Finlandii – pierwszą od 42 lat. W Helsinkach przegraliśmy 0:2, ale u siebie w Szczecinie udanie się zrewanżowaliśmy i wygraliśmy aż 7:0, co jest najwyższą wygraną naszej kadry w historii starć z Suomi. W kolejnych latach „Biało-czerwoni” nie mieli większych problemów z „Puchaczami” – aż do 1983 roku. Wtedy bowiem spadł na nas kubeł zimnej wody w kontekście walki o awans na przyszłoroczne mistrzostwa Europy, gdzie kwalifikowało się już osiem krajów, a nie cztery, jak jeszcze za czasów Kazimierza Górskiego.
Po wyjazdowym zwycięstwie 3:2, odniesionym w bólach i po nierównej grze, przyszedł czas na rewanżowy mecz z Finlandią. Spotkanie odbyło się na Stadionie Dziesięciolecia i to pomimo sprzeciwu wielu piłkarzy, w tym Zbigniewa Bońka, który wolał grać na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Na spotkaniu pojawiło się 80 tys. kibiców, którzy oczekiwali pewnej wysokiej wygranej z krajem, w którym piłka nożna była co najwyżej dodatkiem do życia. Już w 2. minucie spotkania wynik otworzył Włodzimierz Lubański i wielu fanów wierzyło, że będzie tak wysokie zwycięstwo jak w Szczecinie kilka lat temu.
Kilka chwil później na tablicy był wynik remisowy po tym jak Paweł Janas skierował futbolówkę głową do własnej bramki. Więcej goli nie padło, a brązowi medaliści ostatniego mundialu skompromitowali się przed własną publicznością, remisując z drużyną, w której kraju bardziej kochano skoki narciarskie niż futbol. Po tym spotkaniu Polska już nigdy na tym stadionie nie zagrała.
Historyczne mecze w Opolu i w Rybniku
To właśnie w meczach z Finlandią Polska rozegrała pierwsze spotkania w obu tych miastach. Szczególnie ciekawe są okoliczności rozegrania meczu w śląskim – spotkanie odbyło się 18 marca, a obiekt w Rybniku, wówczas jako jedyny w kraju, dysponował podgrzewaną murawą, która zdała egzamin. Już na miesiąc przed meczem włączono grzanie. Żeby płyta była w perfekcyjnym stanie, przykryto ją także folią, a po meczu zawodnicy i trenerzy bardzo chwalili warunki w jakich przyszło im rozgrywać mecz towarzyski.
Jednym z piłkarzy był Jan Urban, dla którego to spotkanie było szczególne – strzelił swojego pierwszego gola w reprezentacji, a Polska wygrała 3:1. Aktualny selekcjoner naszej kadry zadedykował tę bramkę swojemu nowonarodzonemu synowi – Piotrowi, dziś komentatorowi i dyrektorowi akademii Widzewa Łódź.
W ramach kolejnych spotkań z Finami miały miejsce chociażby debiut Macieja Szczęsnego w kadrze, uhonorowanie ówczesnego prezesa PZPN-u Kazimierza Górskiego z okazji jego 70. urodzin, a w fińskim Pietarsaari Polska rozegrała 500. mecz w swojej historii. Pierwotnie nasza reprezentacja miała zagrać z Meksykiem w malowniczym Bełchatowie, ale czołowi piłkarze naszych rywali zaczęli strajkować i do spotkania nie doszło. Zatem kilkanaście dni po zajęciu drugiego miejsca na igrzyskach olimpijskich nasza kadra zagrała jubileuszowe spotkanie z Suomi, a w spotkaniu wystąpiło pięciu graczy, którzy zdobyli medal w Barcelonie.
Jednym z tych piłkarzy był debiutujący w kadrze Tomasz Łapiński, który pomógł utrzymać remis, dzięki swojej grze w defensywie w II połowie. To Finlandia była zespołem lepszym – to oni trafili w poprzeczkę, ale ostatecznie mecz zakończył się bezbramkowym remisem. Osiem lat później Polska też zremisowała z „Puchaczami” 0:0 i wtedy było to dla niej szóste spotkanie z rzędu bez zdobytej bramki. To pokazuje, że mimo wielu efektownych zwycięstw z Suomi, nie zawsze klepaliśmy ich jak Roman Kosecki Barcelonę.
XXI wiek
W latach 1984-2000 rozegraliśmy aż osiem meczów towarzyskich z Finlandią – bilans to cztery wygrane i cztery remisy, a pierwszy mecz o stawkę od eliminacji mistrzostw Europy 1984 rozegraliśmy też w ramach kwalifikacji do EURO, ale w 2008 roku. Wtedy w kadrze zadebiutował jako selekcjoner Leo Beenhakker i trzeba przyznać, że gdyby wówczas istniały media społecznościowe, to Holendra by po prostu zjedzono. Gra wyglądała katastrofalnie, większość pomysłów doświadczonego trenera nadawała się do kosza niczym wegańskie kabanosy. Beznadzieja – albo, jak ujął to wówczas portal 90minut.pl, dno. Jari Litmanen pokazał nam, jak powinno się grać w piłkę.
Na szczęście to były złe miłego początki i te eliminacje zakończyliśmy awansem do fazy grupowej EURO, natomiast Finom się za porażkę u siebie nie zrewanżowaliśmy, bo w Helsinkach jedynie zremisowaliśmy 0:0. Udało się to dopiero tuż przed turniejem głównym w Austrii i Szwajcarii, kiedy na Cyprze Polska wygrała 1:0 po trafieniu Adama Kokoszki. Mecz odbył się w lutym, w składzie wystąpili w znaczącej większości zawodnicy z Ekstraklasy.
Kolejne trzy spotkania z Finlandią to, dla odmiany, mecze o pietruszkę. 0:0 w 2010 roku za kadencji Franciszka Smudy – super wynik, zważywszy na to, że graliśmy bardzo mocnym składem (z Piszczkiem, Błaszczykowskim, Lewandowskim, Jeleniem i debiutującymi w kadrze Sobiechem oraz Mierzejewskim), a Finowie osiem dni wcześniej przegrali 0:2 z Estonią, a wyjściowej jedenastki za bardzo nie zmienili…
Potem dwukrotnie strzelaliśmy rywalowi pięć goli – najpierw we Wrocławiu tuż przed EURO 2016, a następnie w Gdańsku, choć pierwotnie mecz miał odbyć się w stolicy Dolnego Śląska, ale spotkanie przełożono ze względu na pandemię koronawirusa. W Trójmieście w obecności ledwie 3000 widzów błysnął Kamil Grosicki, który popisał się hat-trickiem, a Polska wygrała 5:1. Łącznie „Grosik” rozegrał dwa mecze przeciwko Finom, w których zdobył aż… pięć bramek. Ewidentnie lubi tego rywala.
Najnowsza historia
Czerwcowy, kompromitujący mecz w Helsinkach był jak do tej pory ostatnim rozdziałem w historii spotkań polsko-fińskich. Atmosfera wokół kadry była wówczas fatalna – Michał Probierz pokłócił się z Robertem Lewandowskim, ten drugi zrezygnował z gry w kadrze, kapitanem został mianowany Piotr Zieliński, który w meczu… nie zagrał, bo nabawił się kontuzji na rozgrzewce, a gola strzelił nam m.in. Benjamin Kallman, ówczesny piłkarz Cracovii. Ponadto po spotkaniu do mediów nie wyszedł żaden z piłkarzy i chociaż to usprawiedliwiano logistyką, to w kontekście ówczesnych wydarzeń dolało tylko oliwy do ognia.
Można by o tym, co działo się wtedy napisać zdecydowanie więcej, ale właśnie o tym spośród wszystkich 34 meczów z Suomi chcielibyśmy zapomnieć najbardziej. Nie ze względu na aspekty czysto sportowe, chociaż wówczas nie grała najlepiej nasza obrona łącznie z Łukaszem Skorupskim, który sprokurował rzut karny, ale bardziej na to, co działo się poza murawą. To był mecz, który pogrążył Michała Probierza i tak zapisze się w historii polskiej piłki.
Fot. PressFocus