03.07.2020
Ostatnia aktualizacja 7 lipca, 2020 o 09:26

Propozycja Futbolnews, by co tydzień skomentować to, co najbardziej mnie poruszyło, przyszła w idealnym momencie: po wielu latach zaczęło brakować mi regularnego pisania. Tych lat było tak wiele, że w Internecie da się odnaleźć zaledwie szczątki mojej wieloletniej pracy w gazetach, co tylko pokazuje, jak zmieniło się dziennikarstwo przez ostatnie 12 lat, odkąd trafiłem do Canal+: ponad 10 lat temu portale chętnie już wprawdzie przepisywały co bardziej krwiste fragmenty artykułów gazetowych, ale gazety traktowały to raczej jako reklamę, same koncentrując się jednak na papierze. A jak mawiał Andrzej Grajewski – gdy regularnie dzwonił jeszcze przed ósmą rano, by ostro podyskutować o tym, co napisałem w „Przeglądzie Sportowym” – nie ma nic starszego, niż wczorajsza gazeta. – A jutro ten papier, na którym pan te bzdury wysmażył, posłuży co najwyżej do zapakowania śledzi – kończył były szef Widzewa, choć nigdy sprostowania do mojego tekstu nie napisał.

Internet przetrwa dłużej (choć akurat śledzi ani nic innego w niego nie opakujesz – tu przewaga gazet jest jednak bezdyskusyjna), a mnie zaczęło brakować regularnego pisania i miejsca, w którym mój kontakt z kibicami potrwa dłużej niż te kilka minut podczas przed- i pomeczowych rozmów w Canal+Sport. Zacząłem tęsknić za miejscem, w którym dostanę więcej niż twitterowe 280 znaków, by dokładnie napisać, co mnie cieszy, a co mnie boli i nie tracić potem czasu na dyskusje na temat przeróżnych tego interpretacji. Witajcie więc na nowych łamach!

Pierwszy felieton (pierwszy w tym miejscu i pierwszy po dłuższej przerwie) zmusił mnie do zastanowienia. Kiedyś napisałbym, że przysporzył pewnych problemów, ale sam słowa tego nie lubię, a od czasu zawarcia bliższej znajomości ze Stanisławem Sałamowiczem Czerczesowem (pamiętacie, prawda?) staram się go unikać. Zmusił więc do zastanowienia, czy zmieniać plany i napisać na przykład o transferach niskiego ryzyka, czy trzymać się tego, co sobie zamierzyłem. Transfery zawsze budzą zainteresowanie, więc pozytywna ocena działań Legii i Lecha, wyciągających bez sum transferowych (bo przecież wcale nie za darmo) czołowych ligowych bocznych obrońców wcale nie musiałaby się spotkać z równie pozytywnym przyjęciem. Tu jestem jednak tego samego zdania, co rok temu w przypadku Waleriana Gwilii – sprawdzony w Ekstraklasie czołowy piłkarz słabszego klubu to niemal pewniak na dobry strzał, tym bardziej, gdy skauting przyjrzy się uważnie jego życiu pozaboiskowemu i zwróci uwagę nie tylko na styl gry, ale także sposób bycia i model spędzania wolnego czasu. W tym kontekście jestem więc przekonany, że dla czołowych polskich klubów transfery Alana Czerwińskiego i Filipa Mladenovicia to czysty zysk. I chyba polemizowałoby ze mną mniej kibiców niż na Twitterze, gdy chwaliłem ruch Legii związany z pozyskaniem Gwilii.

Postanowiłem jednak trzymać się planu i wyznać, dość przyznaję wstydliwie: w ostatnich czasach zacząłem czuć się staro. Nie życiowo, tu wszystko jest w porządku, nadal 29 lat na liczniku. Staro dziennikarsko.

Przeczytałem wczoraj z zainteresowaniem felieton Łukasza Olkowicza i zgadzam się praktycznie z każdym słowem. Też zaczynałem od wyjazdów na mecze, po których pisało się cztery zdania relacji. Też przez lata chodziłem na niemal każdy trening drużyny, o której pisałem, by spotkać piłkarzy, porozmawiać, zrozumieć więcej. Moje przywitanie na tych łamach miało mieć podobną formę, jak to Łukasza, stąd wątpliwości. Nasz piękny zawód jest jednak tak różnorodny, że można się nad nim pochylić nawet dzień po dniu – tym bardziej, jeśli pisze się to dzień po Dniu Dziennikarza Sportowego.

Kiedyś bywało inaczej, nie tylko dlatego, że często po meczach spotykałeś piłkarzy w fajnych klubach ul. Piotrkowskiej i dyskutowałeś nie tylko o meczu, nie tylko przy szklaneczce wody, a nikt wam zdjęć nie robił (ważne zastrzeżenie – PO meczach a nie dwa-trzy dni PRZED). Dziś przychodzisz do redakcji na staż i czasem już następnego dnia piszesz z telewizora relację z ważnego meczu. Ja przez pierwsze półtora roku współpracy z łódzkim korespondentem krakowskiego „Tempa”, Zbigniewem Wojciechowskim, pisałem do jego szuflady. Miałem 16 lat, gdy spotkałem mojego późniejszego Mistrza (dziś formuła „czeladnik – mistrz” praktycznie nie istnieje i mam wrażenie, że mało czeladników zdaje sobie sprawę, jak bardzo na tym traci) i po dwóch dniach zostałem rzucony – celem sprawdzenia umiejętności pływania – na bardzo głęboką wodę.

Najpierw test, czy umiem ciekawie pisać: „Napisz chłopcze relację z meczu znając tylko wynik. Na dwie strony.”. Popłynąłem, napisałem. Od tego zadania zaczynałem też warsztaty prasowe ze studentami dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego, gdy prowadziłem je kilka lat temu – były powodem do śmiechu, ale coś jednak o słuchaczach mówiły.

Dwa dni później red. Wojciechowski zabrał mnie na mecz Widzew – Warta Poznań (pamiętam do dziś, dwa gole Wojciecha Małochy). Dał takie same zadania, jak te, które miał wykonać dla Tempa: relacja z meczu, noty piłkarzy z uzasadnieniem, mini-reportaż (taki obrazek z meczu na półtorej strony).

– I jeszcze jedno. Choć ze mną na chwilę do tego pokoju – powiedział red. Wojciechowski po przedstawieniu mi zadań. – Władku, tu jest młody człowiek, o którym wspominałem. Poświęcisz mu 20 minut? Napiszesz Żelku 3 strony wywiadu z panem trenerem Stachurskim. Zobaczymy, ile wiesz o piłce, o Widzewie i jak umiesz to przekazać – rzucił i zamknął drzwi od drugiej strony, a trener Stachurski zapytał, czy napiję się kawy, czy wody mineralnej.

Wszystko do niedzieli, do 9 rano. W sumie 9 stron maszynopisu. Tak, tak, maszynopisu. Stukałem cały sobotni wieczór, w niedzielę raniutko wsiadłem w tramwaj i jechałem pół Łodzi na spotkanie. Spodobało się, zacząłem naukę i współpracę z fantastycznym dziennikarzem, który zawsze chciał dostrzec coś więcej poza murawą. I to chyba jest najważniejsze, by szukać poza światłem jupiterów. To robiłem potem przez ponad 10 lat pracy w „Przeglądzie Sportowym”, w „Dzienniku – Polska Europa Świat” (kapitalna gazeta, wchodząc na rynek w 2006 bodaj roku mieliśmy sprzedaż ponad 150 tys. egzemplarzy), w „Fakcie”. To będę tutaj robił, to staram się też robić w Canal+, choć praca w telewizji ma zupełnie inny charakter. Ale to już temat na inny tekst.

Często pytacie na Facebooku lub Twitterze: jak zostać dziennikarzem? Powyżej macie więc krótką opowieść, ale też odpowiedź. W dzisiejszych czasach pod wieloma względami jest łatwiej: łatwo się pokazać, bo mediów nie brakuje, łatwo błysnąć, gdy wokół dużo przeciętności, łatwo dotrzeć do dziennikarzy, którzy mogą dać szansę. Trzeba tylko być zdeterminowanym i mieć w sobie ten ogień, pasję, która jest najważniejsza. Nie pisać o rzeczach głównego nurtu, jak wielu, a iść własną drogą, znaleźć mały strumyk, na który nikt nie trafił i czerpać z jego świeżości, ile się da. Nie zadowalać się rozmową przez telefon, a jechać i spotykać ludzi: pytać i starać się poznać, zrozumieć. Ta ciekawość świata i drugiego człowieka jest absolutnie fundamentalna.

„Reporterzy chcą ode mnie szybkich odpowiedzi na pytania, na które ja sam próbuję odpowiedzieć całą sobotnią noc i całą niedzielę” – mówił w latach 80-tych prowadzący wtedy Sheffield Wednesday Howard Wilkinson. I choć już wtedy trudno było odmówić mu racji, dziś redakcje wymagają, by sami dziennikarze udzielali tych odpowiedzi, zanim jeszcze tuż po meczu poproszą o nie trenera. Ba, tryb życia redakcyjnego wymaga często, by ocena była gotowa „na gwizdek”, czyli przycisk „wyślij” ma być wciśnięty w momencie, gdy kończy się mecz. To oznacza z kolei, że tekst należy napisać wcześniej, a ocen dokonać w trakcie gry, której przecież uważnie nie obserwujesz, bo musisz czasem zerknąć na klawiaturę i przeczytać, co napisałeś. Nie każdy ma przywilej swobodnej pracy reporterskiej lub czas na napisanie felietonu. Tym bardziej zamierzam więc z tego czasu korzystać i pisać tu co tydzień o sprawach, które wzbudziły moje największe zainteresowanie. Poszukać odpowiedzi, które nie muszą być szybkie, jak te zaraz po końcowym gwizdku.

Wstydliwie więc przyznam raz jeszcze – czuję się trochę staro dziennikarsko. Młodo życiowo, ale tu jestem przedstawicielem starszego pokolenia. Co nie znaczy, że nadal nie mam w sobie tej radości nastolatka siadającego przed czystą kartą papieru lub wybierającego się na stadion opisać mecz. I tą radością będę się też tutaj dzielił.

Po wielu życzeniach z okazji wczorajszego Dnia Dziennikarza Sportowego napisałem, że w prezencie proszę o akceptację możliwości wygłaszania moich własnych opinii – także tych mało popularnych, lub niezgodnych z Waszymi. Możemy się nie zgadzać, możemy i powinniśmy dyskutować, a nawet się pokłócić, ale rozmawiajmy ze sobą. Najlepiej z uśmiechem na ustach.

Żelisław Żyżyński, dziennikarz Canal+