Derby nie rządzą się swoimi prawami

17.09.2020

Ligowe spotkanie Widzewa z ŁKS-em jasno pokazało, która drużyna posiada w swoich szeregach więcej jakości, umiejętności oraz boiskowej dojrzałości. Nie tylko pozycje w tabeli mówią, że obie drużyny znajdują się obecnie w zupełnie innych miejscach. 

Wynik wczorajszego meczu nie może być żadnym zaskoczeniem. ŁKS na stadion największego rywala wyszedł jak po swoje, napędzony dwoma wysoko wygranymi spotkaniami. Widzew upatrywał swojej szansy w wyświechtanym sloganie „derby rządzą się swoimi prawami”. Pokładanie nadziei jedynie w tego typu hasłach to, jak się okazało, zdecydowanie za mało.

Zmiany nie pomogły

Goście nie przeprowadzili ani jednej zmiany personalnej w stosunku do starcia ze Stomilem Olsztyn. Wojciech Stawowy nie chciał i nie musiał zaskakiwać Widzewa. Jeśli więc zaufanie w stosunku do podstawowych piłkarzy jest wyznacznikiem pewności siebie i wiary we własnych piłkarzy, to doskonale obrazuje to kompletny chaos w ekipie czerwono-biało-czerwonych. Enkeleid Dobi stwierdził najprawdopodobniej, że gorzej już być nie może i wymienił aż ośmiu graczy. Rzeczywiście, gorzej nie było, lecz ciężko mówić o jakimkolwiek sukcesie. Pojedyncze zrywy Widzewa wynikały bardziej z przypadku niż przemyślanych, wypracowanych schematów. Gdy tylko widzewiacy znaleźli się w pobliżu bramki Arkadiusza Malarza, można było odnieść wrażenie, że zaraz się pogubią i stracą piłkę. Kilka świetnych zagrań Merveille’a Fundambu robiło co prawda wrażenie, lecz za pomysłami Kongijczyka w pierwszej fazie meczu nie nadążali koledzy z zespołu, a w drugiej części gry nogi wyraźnie zmęczonego już piłkarza.

Enkeleid Dobi na starcie z ŁKS-em zrezygnował z taktyki a’la Jerzy Brzęczek. W meczu z Chrobrym Głogów eksperyment z ustawieniem na lewej obronie prawego defensora, którym był Patryk Stępiński, zdecydowanie nie wypalił. Trener Widzewa w derbowym starciu dał więc szansę 18-letniemu Filipowi Bechtowi, który w dorosłym zespole rozegrał raptem 75. minut w Pucharze Polski oraz zaliczył ligowy epizod w poprzednim sezonie. Wystawienie nastolatka okazało się połowicznym sukcesem. Gdyby z meczu wyjąć jedną sytuację, można uznać występ Bechta jako naprawdę udany. Kłopot w tym, że tą sytuacją była pierwsza bramka zdobyta przez ŁKS. Młodzian kompletnie odpuścił walkę w powietrzu z Maksymilianem Rozwandowiczem, który strzałem głową otworzył wynik spotkania. Paradoksalnie jednak zupełnie nowa defensywa, w której w porównaniu do ostatniego meczu ostał się jedynie Łukasz Kosakiewicz, zaprezentowała się całkiem solidnie. Znamienne jest to, że za spotkanie z ŁKS-em najniżej można ocenić właśnie Kosakiewicza. Zawodnik z ekstraklasowym doświadczeniem w niewytłumaczalny wręcz sposób zniknął ze swojej strefy w momencie, kiedy to w pole karne Widzewa sunął Adrian Klimczak. Gol na 2:0 kompletnie podciął skrzydła gospodarzom i zakończył bardzo obiecujący fragment gry w drugiej połowy.

Wydaje się, że spotkanie z ŁKS-em było najlepszym występem Widzewa w bieżącym sezonie. Nie jest to oczywiście jakiś gigantyczny wyczyn, patrząc na poprzednie mecze w wykonaniu czerwono-biało-czerwonych. Trzeba jednak zaznaczyć, że pomimo znacznie większej presji ciążącej na piłkarzach Widzewa, ogromnej liczby zmian oraz widocznego gołym okiem braku odpowiedniej dyspozycji, piłkarze z al. Piłsudskiego starali się nawiązać wyrównaną walkę z rywalami, co momentami jak najbardziej im się udawało. Można zatem stwierdzić, że działania trenera Dobiego związane z poszukiwaniem optymalnego zestawienia personalnego w pewien sposób zdały egzamin. Wiadomo było, że zespół nie zaskoczy w mgnieniu oka. Zaskoczył na tyle, na ile był w stanie zaskoczyć w tak krótkim czasie. Wyśmiewając slogan „derby rządzą się swoimi prawami”, trzeba jednak pamiętać o innym – „gorzej być już nie może”. W tym, w kontekście Widzewa, jest akurat dużo więcej prawdy.

Stabilność kluczem do sukcesu

Spokojne nastroje panują natomiast przy al. Unii. ŁKS świetnie wszedł w sezon, co potwierdził we wczorajszym starciu. To, co było problemem w Ekstraklasie, czyli fatalna postawa w defensywie, nagle stało się atutem na pierwszoligowych boiskach. Na pewno wynika to również z niższego poziomu, lecz nie można odbierać zasług trenerowi Stawowemu oraz defensorom łodzian. Zero straconych goli po trzech spotkaniach to świetna statystyka. Gra w obronie idealnie pokazuje różnicę pomiędzy ŁKS-em a Widzewem. Gdy tylko obrona „Rycerzy Wiosny” nie zdołała zatrzymać ataków rywali, na wysokości zadania stawał Arkadiusz Malarz. Jak to wyglądało z Widzewem i Wojciechem Pawłowskim w pierwszych dwóch meczach, doskonale pamiętamy. Trener ŁKS-u szybko odnalazł optymalne ustawienie defensywy, wystawiając od początku sezonu tych samych graczy. Widać zatem doskonale, co jest kluczem do sukcesu tej drużyny.

Piłkarze ŁKS-u po raz kolejny pokazali swoją siłę w szybkich i skutecznych kontratakach. Co prawda drugi gol we wczorajszym meczu padł raczej w wyniku sporego boiskowego zamieszania, lecz wynikało to również z ekspresowego wznowienia gry z rzutu wolnego w środkowej strefie boiska. Dzięki temu zawodnicy Widzewa nie zdążyli wrócić pod własne pole karne. Ełkaesiacy „zabili mecz” w momencie, kiedy gospodarze zaczynali osiągać sporą przewagę. Warto również wspomnieć o umiejętnym nadawaniu tempa akcji gości. Zawodnicy Stawowego doskonale wiedzieli, kiedy zwolnić, a kiedy przyspieszyć grę. Prym nadawali tutaj gracze z Hiszpanii – Antonio Domiguez, Pirulo oraz Samuel Corral. Wymienianie podań przychodziło im z dużą łatwością. Można stwierdzić, że nikt nie spodziewał się hiszpańskiej inkwizycji, a już na pewno nie defensorzy Widzewa, próbujący odebrać piłkę rywalom. Gdy jednak trzeba było zastąpić technicznego gracza z Hiszpanii i wpuścić walecznego i grającego agresywniej Serba Srnicia, ten manewr również wypalił. Za to trenerowi Stawowemu należy się kolejny plus.

Na ten moment wydaje się, że ŁKS jest jednym z głównych faworytów do awansu. Można odnieść wrażenie, że wejście do Ekstraklasy przyszło dla łodzian zbyt szybko. Z perspektywy czasu można stwierdzić, że po awansie na zaplecze najwyższej klasy rozgrywkowej warto było otrzaskać się na tym poziomie i pod pewnymi względami przygotować się do sezonu w elicie. Patrząc na rozgrywki 2019/20 oraz na start bieżącej kampanii można stwierdzić, że ŁKS jest za słaby na Ekstraklasę, ale zbyt mocny na I ligę. Zakładając wariant optymistyczny, podopieczni Wojciecha Stawowego mają rok, aby przygotować się do ponownej próby zawojowania najwyższej klasy rozgrywkowej.

Fot: Twitter ŁKS Łódź