Derby Łodzi, czyli zupełnie spodziewany wynik. Widzew górą

18.02.2024

Derby Łodzi dla Widzewa. Żadna to nowość, że ŁKS znowu przegrał. Tym razem jednak stało się to w prestiżowych derbach z Widzewem i to u siebie, na Stadionie Miejskim im. Władysława Króla, więc porażka jest trochę bardziej bolesna. ŁKS może się już praktycznie witać z 1. ligą. 

Nudy i dziadowanie

Pierwsza połowa przyniosła mniej emocji niż poranne grzybobranie o godzinie 6:00 albo odcinek „Familiady” połączony z rosołkiem (nie Maciejem) u babci o godzinie 14:00. Nie działo się nic. Nawet szkoda to komentować, bo obie drużyny praktycznie nie stworzyły szans. Wymowne, że najgroźniejszą akcją była ta, w której kilku zawodników kopało się w polu karnym i trzech z nich wylądowało na ziemi, a piłka znalazła się w rękach Rafała Gikiewicza.

Gikiewicz się nie spocił

Uznajmy, że pierwsza połowa się nie odbyła. Kibice z ciekawością patrzyli na występ bramkarza gości. Rafał Gikiewicz sensacyjnie podpisał niedawno kontrakt z Widzewem, a w debiucie za bardzo się nie spocił. Musiał obronić raptem dwa strzały – Michała Mokrzyckiego z 25 metrów w środek bramki i uderzenie z główki Kaya Tejana – też w środek. Dwa razy po prostu złapał piłkę i tyle było jego roboty. ŁKS nie zrobił za wiele, żeby derby Łodzi wygrać i zasłużenie nie zgarnął ani jednego punktu.

Derby Łodzi dla Widzewa

W drugiej części gry trochę się cała zabawa rozkręciła i to już od samego początku, gdy Fran Alvarez uderzył w słupek. To Widzew był lepszy. Stworzył trzy razy więcej szans niż gospodarze. Kibic, który nie znałby tabeli, dostrzegłby od razu kto w tej sytuacji znajduje się wyżej. W 53. minucie Kevin De Bruyne idealnie wypatrzył Erling… wróć, Fran Alvarez w stylu Belga znalazł miejsce z prawej strony boiska i dośrodkował w pole karne, a tam Jordi Sanchez zostawił w blokach reprezentanta Azerbejdżanu, Rahiła Mammadowa

Widzew dalej napierał. Stworzył jeszcze kilka szans. Choćby aktywny Fran Alvarez huknął nad bramką. Bartłomiej Pawłowski też sobie nieźle radził. Mówi się, żeby obrońca nie szedł „na raz”, a Szeliga właśnie tak zrobił w akcji z Pawłowskim i to w polu karnym. Dobra interwencja Alexandra Bobka uchroniła ŁKS przed stratą gola. Później Szeligą zakręcił też Antoni Klimek, ale znów na miejscu był Bobek.

Szeliga dawał się ogrywać jak dziecko, bo potem znów odjechał mu Klimek. Tym razem jednak padła z tego bramka. Fabio Nunes zdobył ją na raty. Dośrodkował wspomniany Klimek, prosto na woleja do Portugalczyka. Pierwszy jego strzał zablokował jeszcze Thiago Ceijas. Piłka jednak znów trafiła pod nogi Nunesa na poprawkę z woleja i tym razem już mu „siadło”.

19:7 w strzałach dla Widzewa. To zdecydowanie pokazuje, kto na boisku rządził.

Znamy spadkowicza?

ŁKS potrzebuje cudu i tu nie chodzi nawet o samo zdobywanie punktów. Żeby zdobywać punkty, trzeba przynajmniej minimalnie coś pokazać. Gra łodzian zwyczajnie męczy oczy. Nawet prestiżowe derby nie były w stanie dodatkowo zmotywować. Może inaczej… pewnie były, bo nikt nie zarzuca gospodarzom, że nie chcieli wygrać. Byli jednak na to o jakieś pięć razy za słabi. Ta wygrana smakuje Widzewowi podwójnie, bo nie dość, że zgarnął trzy punkty i oddalił się od strefy spadkowej, to zabarykadował wielkiego rywala jeszcze bardziej w czerwonej strefie. Sytuacja ŁKS-u jest gorzej niż beznadziejna, bo jak inaczej nazwać 11 punktów straty do bezpiecznej pozycji? Tu już chyba nie ma co liczyć na cud…

A, no i nie mogło zabraknąć klasycznego w Polsce „oddania koszulek”, które oczywiście rozwiązuje wszelkie problemy. Jeszcze tylko rozmowa motywacyjna w autokarze i fajrant.

Fot. screen Canal+ Sport