Piotr Czachowski: „Transfer do Chelsea upadł przez… 500 funtów”

Napisane przez Marcin Ziółkowski, 25 grudnia 2024
Piotr Czachowski - wywiad

Piotr Czachowski zagrał 45 razy dla polskiej kadry narodowej. Od kilkunastu lat gości także w polskich domach jako współkomentator przy lidze włoskiej. Ma do tego spore predyspozycje, grał w końcu w Serie A jako obrońca Udinese. O tej przygodzie życia, sprawach bieżących w calcio, dziennikarskiej stronie futbolu – specjalnie dla czytelników „Futbol News” Piotr Czachowski.

Marcin Ziółkowski: Był Pan jednym z pierwszych Polaków w Serie A. W 1992 roku parafował Pan umowę z Udinese w prywatnym samolocie Giampaolo Pozzo. Jak znosił Pan pierwsze tygodnie poza ojczyzną i czy długo się aklimatyzował?

Piotr Czachowski: – Pierwsze dwa-trzy tygodnie mieszkałem sam, pomagał mi kapitan Nestor Sensini. Potem miesiąc w hotelu mieszkałem z żoną i dzieciakami. Bardzo mi chcieli koledzy pomóc, przyjechałem z tzw. Europy B. Próbowałem tam się komunikować tyle o ile, sam miałem też tłumacza, pomagał mi też człowiek, który mnie wypatrzył, Brazylijczyk Gabriele Tubaldo. Ja, Nestor i Gabriele często jadaliśmy razem. To było cudowne, bardzo doceniam pomoc Sensiniego. Widziałem tam z bliska piłkarzy co mają w życiu poukładane. Nawet w szatni było wszystko pięknie poukładane, to była dla mnie nowość. Tyle porządku poza boiskiem – to był dla mnie kosmiczny przeskok.

– Mógłbym książkę napisać, niektórzy dziennikarze mnie o to zaczepiają, ale nie mogę się zebrać do tego (śmiech). To było dla mnie wielkie przeżycie, coś ekstra. Serie A kojarzyła mi się z tortem czekoladowym. To było coś niespotykanego, najlepsza liga świata. Dla mnie liczyło się, że warto było spróbować. Grali tam najlepsi piłkarze – przypomnijmy Milan, gdzie byli mistrzowie Europy: Ruud Gullit, Frank Rijkaard i Marco van Basten. Przede mną z Polaków byli tylko Zbigniew Boniek oraz Władysław Żmuda.

– Włochy podobały mi się od dawna – parę lat wcześniej byłem tam z kadrą trenera Władysława Stachurskiego, pojechaliśmy do Mediolanu w 1982 roku. Pierwszy raz wyrobiłem w życiu paszport, strasznie mi się tam spodobało. Pewnie widać to do dziś (śmiech).

Udinese 1992/93 było beniaminkiem, ale ani razu nie wygrało na wyjeździe. Skąd takie problemy drużyny z meczami w delegacji?

– To była liga bardzo silna. My byliśmy bardzo mocni u siebie, pokonaliśmy Inter – faworyta mistrzostw. Nie byliśmy potęgą w tej elicie, co tu dużo mówić. Tam grały potęgi, nawet w skali Europy. Choć nawet jeśli nie wygrywaliśmy na wyjazdach, to nie przegrywaliśmy (śmiech). No ale tak, nie wygrywaliśmy, ciężko było nam się pokazać nawet pomimo Abela Balbo, Nestora Sensiniego w składzie, Marco Branki. Balbo i Branca świetnie się wspierali. Ten ostatni grał przeciwko mnie z Sampdorią w Pucharze Zdobywców Pucharów. Po przybyciu do klubu rozmawialiśmy o tych meczach. Tak pół żartem, pół serio – wygraliśmy jeden wyjazd w sezonie, ale najważniejszy (śmiech). Baraż o utrzymanie graliśmy w końcu w Bolonii.

W tym samym czasie do Udine dołączył do Pana Marek Koźmiński. Czy w nowym środowisku dobrze było mieć wtedy kompana z ojczyzny? Czy bardzo Pan tęsknił za Polską w pierwszych tygodniach pobytu?

– Marek dołączył do mnie po igrzyskach olimpijskich, bardzo dobrze było mieć go ze sobą. Człowiek był pełen werwy, doszedłem do miejsca, gdzie dostałem propozycję życia, a grzechem było nie spróbować. On był dla mnie otuchą, ja dla niego. Bardzo fajnie tam nam się żyło z Markiem, wspominamy te czasy dobrze do dziś. Mieszkaliśmy z Markiem w miarę w centrum, łatwo autem między sobą było się przedostać, choć ja pojechałem tam z żoną i dwójką małych dzieci. Poniedziałki mieliśmy wolne, wszystkie mecze były w niedzielę o 15:00. Teraz jest inaczej, jest więcej pieniędzy, różne godziny transmisji. Do tego wtedy było poza nami dwóch Argentyńczyków, a jeden z nas miał być rezerwowym, bo była reguła trzech obcokrajowców w składzie.

A jak Pan w ogóle spędzał czas poza treningami? Nauka języka, poznawanie miasta, czy wolał Pan odpoczywać w domu?

– Mieliśmy fajnego nauczyciela, wykładał język polski w Udine – Silvano de Fanti. Trzy razy w tygodniu Marek z (wtedy) narzeczoną przyjeżdżał do mnie i we trójkę uczyliśmy się języka, mieliśmy to uzgodnione z klubem. On miał umowę, którą podpisał z klubem na naszą prośbę. Ze zwiedzania to nici, każdy chciał nas zapraszać, mimo że we włoskich realiach to małe miasteczko 100 tysięcy mieszkańców. Trzeba było też dbać o dietę, ale gdzie się nie poszło – pizzy nie dało się zjeść spokojnie (śmiech). Jak chcieliśmy delikatnie odpocząć, to do Grado, Lignano i w auto, ewentualnie w góry, oderwać się od tego, co w tygodniu.

Dziś, jeżdżąc do Włoch z racji współprac w mediach, swobodnie się Pan dogaduje z mieszkańcami, czy tego języka się zapomniało?

– Dużo rozumiem, słów trochę brakuje, ale nie ma sytuacji bym się nie dogadał. Włoski jest bardzo melodyjny, wpada w ucho. Minęło 30 lat od mojego czasu gry tam, więc te słowa siłą rzeczy musiały uciec. W rozmowie jednak ważne, aby obie strony się zrozumiały. Wyjazdy pomagają sobie te słowa przypominać, choć czasem można też powiedzieć coś po angielsku.

W tamtej drużynie Udinese występował Pan razem z kimś, kto przez następne lata włoskiej piłki był jednym z najlepszych napastników ligi. Mowa oczywiście o Abelu Balbo – jak Pan go wspomina?

– Zawodnik bardzo umięśniony, budowa jego nóg zrobiła na mnie ogromne wrażenie, wzbudziła podziw. To, ile on miał siły, to przechodziło moje pojęcie. Miał do tego świetną technikę, dawało mu to siłę rażenia. Wraz z Marco Brancą, który z kolei był techniczny, ale i delikatny – potrzebowali bardzo niewiele by strzelić gola. Balbo to był genialny piłkarz, możliwe, że najlepszy napastnik z jakim grałem w jednej drużynie. Moc, szybkość, cechy typowe dla wielkiego piłkarza. Potem trafił do kadry, do Romy – był kapitalny. Swoją drogą, przez 12 lat komentowania widziałem go z trzy razy na trybunach.

Był Pan w Udinese. Czy była wtedy szansa pozostać na dłużej? Chciał Pan zostać, czy spróbować czegoś innego?

– Chciałem tam zostać, nie chciałem uciekać. Wszystko zmierzało ku przedłużeniu. Prawdy się nie dowiem, kiedyś próbowałem, ale w sumie już nie chcę wiedzieć, jak to było. Przyszedł Darek Adamczuk i nie było miejsca dla mnie. Spotkaliśmy się jeszcze potem w Szkocji.

– Zrozumiałem to wtedy, że byłem za stary, mimo 26 lat na karku. Po latach można zobaczyć jak działa Pozzo na rynku – tak by można było na piłkarzach zarabiać. Młodzi byli mu wg mnie bardziej przychylni. Przeniosłem się do Szkocji, ale we Włoszech zagrałem tylko 11 razy. Byłoby więcej, gdyby nie kontuzja, ale gdy grałem, to pokazałem się z bardzo dobrej strony. Na Friuli z Milanem wybrali mnie najlepszym piłkarzem – to była dla mnie nagroda za ten czas, w którym tam byłem.

– Pewnie klub zainwestowałby we mnie, gdyby widziano jakiś potencjał. Ja tę Serie A tylko pogłaskałem. Później moje zdrowie zaczęło się psuć regularnie odkąd miałem 25 lat. Nie było możliwości, aby tak szybko wracać po poważnych urazach jak teraz Scalvini (po zerwanym więzadle – pierwszy epizod w lidze włoskiej po czterech miesiącach, przyp. MZ).

W latach 90. chciała Pana londyńska Chelsea. Jak do tego doszło i jakie były okoliczności? Dlaczego ten transfer się nie powiódł?

– Chelsea monitorowała mnie poprzez skautów. Mieliśmy Anglię, Irlandię i Turcję w eliminacjach do EURO. Z Irlandią strzeliłem gola, mojego jedynego, pięknego jedyną – lubię sobie ten puścić mecz czasem. Po tym spotkaniu zostałem zaproszony na 11 dni, moim menedżerem wtedy był Włodzimierz Lubański. Wtedy Chelsea to była drużyna drugiej części tabeli. Smutno to mówić, ale z tego co wiem rozeszło się o pieniądze – 500 funtów. Dziś nie do pomyślenia (śmiech). Tak to się skończyło, to było jesienią 1991 roku. Co innego być tam na testach, a co innego grać w lidze angielskiej, prawda? Dużo nie chciałem wtedy, proponowano 1500 funtów. Dla Polaka to były kosmiczne pieniądze. W skali miesiąca jakieś sześć tysięcy funtów plus bonusy.

Grał Pan w Legii, Udinese, lidze szkockiej, a także 45 razy w polskiej kadrze. Czy poza Chelsea były jeszcze u Pana zagraniczne oferty?

– Tak ogółem to nie, ale przed ofertą z ligi angielskiej było duńskie Odense. To był czas exodusu polskich piłkarzy, co najwięcej grali w kadrze. Darek Dziekanowski, Jacek Ziober, Robert Warzycha, Darek Wdowczyk. Janek Furtok poszedł do HSV, czekało się na bramki z Bundesligi z weekendu. Strzelał tam na zawołanie.

Jest Pan ekspertem i współkomentatorem. Jak do tego doszło, że trafił pan do mediów? Bez wątpienia była to świetna decyzja, widzowie bardzo sobie chwalą pańskie przygotowanie i pasję do pracy

– To bardzo miłe. Początki to 2013 roku, „Orange Sport” miał prawo drugiego wyboru ligi włoskiej. Zaproponowano mi współpracę. Pierwszy mecz miałem w Pucharze Włoch z Piotrem Dumanowskim. Następnie komentowałem z Mateuszem Święcickim oraz Dominikiem Guziakiem. Piłka to moja pasja, może to się jakoś da odczuć (śmiech). Ciężko się nie emocjonować, gdy chodzi o piłkę nożną, sam lubię komentarz energetyczny, zwłaszcza przy nudnych spotkaniach. Jeżeli widzowie tak to oceniają, to tym bardziej mi przyjemnie. Nie spodziewałem się w tym 2013, że taką propozycję w ogóle dostanę. Cały czas się uczę od zdolnej młodzieży, także teraz w „Eleven Sports”. To są dla mnie komentatorzy topowi, jedni z najlepszych w kraju, są świetnie przygotowani do transmisji, bardzo ich podziwiam za ich pracę. Skoro kolejne sezony jestem w redakcji, to chyba jest w miarę dobrze (śmiech).

Ile jest Pan przyjąć meczów w ciągu tygodnia? Zasłyszałem historię, że nie ogranicza się pan do tak zwanego mainstreamu, ale także zdarzyło się Panu obejrzeć derby Zagrzebia, po których Pan pytał o wrażenia w redakcji.

– To jeszcze oglądałem na streamach, chciałem zobaczyć, jak walka wygląda w innych ligach. Piłka jest na wysokim miejscu w moim życiu, więc jak miałem chwilę, to lubiłem popatrzeć. Chciałem mieć pogląd na grę drużyn z innych lig, wyrobić sobie zdanie, poznać nowych zawodników. Moje oko wyłapuje talenty i choć nie jestem skautem, to podpowiadam koledze piłkarzy, aby wyłapał dobrych i za niewielkie pieniądze. Powiedział mi, że jak ja tyle oglądam meczów, to w tym i w tym miałem mu pomóc. I tak robię, w miarę możliwości.

– Co do liczby spotkań w tygodniu, to przed 10 latami potrafiłem w tygodniu potrafiłem obejrzeć 15 meczów, to spora dawka. To były te najbardziej interesujące. Teraz jest tego mniej, ale jestem często gościem w różnych programach.

Jest Pan jak Andrzej Strejlau, wszędzie potrzebny.

– Trener Strejlau to jest w tym nie do pobicia (śmiech). Zupełnie szczerze – miło się słucha, gdy taki ktoś jak on wie wszystko i zna ten sport od podszewki. Trener wiadomo w jakim jest wieku, ale aż ciarki przechodzą jak płynnie potrafi wysławiać się. Daleko mi do tego, by być takim super ekspertem. Jego pamięć jest niesamowita. Człowiek musi odszukać jakiś mecz, a trener pamięta jakie i kiedy były w nim zmiany.

Człowiek w ogóle nie wie, nie jest świadomy, że taki mecz w ogóle się odbył.

– Dokładnie! (śmiech) Pięknie ubarwia piłkę słowami. Płynność wypowiedzi też jest czymś bardzo ważnym.

Podrzuca Pan swojemu zaufanemu człowiekowi, czyli Gabriele Tubaldo, nazwiska pod kątem transferów. Czy w ostatnich latach doprowadził Pan jakąś przeprowadzkę do końca co do ligi włoskiej?

– Byliśmy tego blisko, wciąż nad tym pracujemy. Jednak nie do końca te rozmowy są sfinalizowane. To sprawa, która trwa i może się wydarzyć. Były już rozmowy w stadium średniozaawansowanym. Teraz trzeba bardzo nisko schodzić by szukać, nawet 14-15 latków, aby zaciekawić ich zagranicznym kontraktem. To trudne w Polsce. Piotr Zieliński wyjechał jako 17-latek, Kacper Urbański też młodo, Janek Łabędzki to samo. Myślę, że warto iść taką drogą jak te chłopaki.

W swoim czasie Polska potrafiła mieć 15 do 20 piłkarzy w klubach Serie A. Tendencja ta spada. Dlaczego Pana zdaniem przestano sięgać po Polaków?

– Nie mamy piłkarzy, których moglibyśmy zaproponować do lepszych lig. To smutny obraz. W lidze hiszpańskiej od dawna to widać, ale w Italii mieliśmy sytuację, że nazwiska się nie mieściły na ekranie, gdy przedstawialiśmy je w programie. Teraz albo są odstawieni, albo kontuzjowani. We Francji to samo, nasza jakość nie jest tam, gdzie powinna. Musimy poczekać parę lat aż do piłki seniorskiej na dobre wejdą podopieczni z kadry trenera Włodarskiego, który jest teraz w Zagłębiu Lubin. Takich zdolnych zawodników trzeba wdrażać z głową. Pokazali oni futbol odważny, bez bojaźni.

Jak już przy Polakach jesteśmy, wielu internautów usilnie twierdzi z racji ostatnich lat, że Vincenzo Italiano to trener-antypolak. Jaki ma Pan pogląd na taką sytuację? (Rozmawialiśmy kilka godzin przed zaskakującym dość przedłużeniem umowy z piłkarzem ze strony klubu – przyp. MZ)

– Taki sam (śmiech). Pamiętam co było z Żurkowskim, teraz z Urbańskim. Oczywiście, nie ma co tutaj wrzucać Łukasza Skorupskiego, bo on ma ugruntowaną pozycję we Włoszech. Szymon jak wrócił z Empoli, to znów nie grał. Szkoda, że w ogóle do Florencji wracał. Jasne, Italiano ma doświadczenie, że gra na trzech frontach, to był dobry ruch dla klubu, ale Kacper pod wodzą Motty zrobił progres, trafił do kadry, a ten Italiano go nie widzi. W Bologni jest jakość znacznie niższa od Interu (w nawiązaniu do rotacji u trenera Inzaghiego – przyp. MZ), Kacper powinien więcej grać. Co on może zrobić grając co mecz 8-10 minut? Zaraz tutaj może być jak z Nicolą Zalewskim, że wychodzi mu jeden mecz na kilka.

– Moim zdaniem gdyby Motta został, Kacper byłby regularnie tym 12-13. piłkarzem składu. Teraz na dobrą sprawę nie wiadomo na czym Urbański stoi. Po bramce z Monzą wrócił na ławkę. On zwyczajnie zasłużył teraz na więcej minut, tylko tyle – zasłużył na to swoim wkładem z ubiegłego sezonu. Jeśli Italiano będzie miał wyniki dobre względem siebie, to będzie miał rację.

Jak Pan ocenia aktualny sezon Serie A? Milan jest w kryzysie, Roma niewiele powyżej strefy spadkowej, Como po dwóch dekadach wróciło do elity.

– Dla prawdziwego kibica calcio to bajka, idealnie. Jest wyrównany poziom, ścisk na górze i na dole. Inter sezon temu uciekł wszystkim jak chciał, ale w innych zespołach poczyniono spore postępy, aby zmniejszyć różnicę do nich. Conte trafił do Napoli, ale tam jest krótka kołdra. To budujące, że ta walka o Scudetto może być tak pasjonująca, bo jednak takiej walki jak w tym roku może długo nie być. Nie ma jednego pendolino, które odjedzie. Do tego w Lazio Marco Baroni robi fantastyczną robotę.

Bazując na własnym doświadczeniu, kiedy polecałby pan piłkarzom zacząć myśleć o życiu po życiu, o tym co po karierze?

– Trzeba myśleć już zdecydowanie wcześniej, w wieku 22-23 lat. Nie można o tym nie myśleć, kariera piłkarska to jest „5 minut”. Jak się pomyśli za późno, można się obudzić z ręką w nocniku. Trzeba wyprzedzać czas, który złapie każdego za rękę, za głowę. Jak jest za dużo pieniędzy, to można pogwizdać na wszystko.

Po karierze zajął się Pan także pracą z młodymi. Inter Łazy, MKS Piaseczno. Co jest najtrudniejsze w pracy z młodzieżą?

– Trzeba być cierpliwym – to najważniejsze. Z najmłodszymi nie może tego brakować, trzeba czekać na efekty, nieraz mocno zacisnąć zęby. Ta praca ogółem powinna być lepiej wynagradzana finansowo, tak swoją drogą. Trenerzy rozwijają te dzieci, sami się często spełniają w swojej pracy. Ja w Piasecznie 20 lat pracowałem, a zaczynałem w Okęciu. Tam kiedyś pokonaliśmy taką drużynę jak Agrykola, w bramce grał niejaki Wojtek Szczęsny, mój syn strzelił ostatniego karnego. Prowadzę grupy od zerówki do szóstej klasy podstawówki.

Na koniec kilka szybkich pytań. Najtrudniejszy napastnik do krycia jakiego napotkałem w karierze to…

– Gary Lineker.

Mecz, który jest moją największą dumą w karierze to…

– Mecz z Irlandią, el. do EURO.

Najlepiej we Włoszech grało mi się na stadionie…

– Stadio Giuseppe Meazza przeciwko Interowi.

Nadzieję na jutro w polskiej kadrze widzę w osobie…

– Kacpra Urbańskiego i Nicoli Zalewskiego.

Mój wymarzony selekcjoner polskiej kadry to…

– Marek Papszun i Jan Urban, z zagranicznych nie mam.

Trzech nieoczywistych piłkarzy, do których mam słabość…

Słabość zawsze miałem do Andrei Colpaniego, do tego Lameck Banda – bo podobają mi się piłkarze bardzo szybcy i zadziorni, a także Zito Luvumbo – on też bardzo daje z siebie dużo i jest ciekawy, choć brakuje jemu i Bandzie zimnej krwi, wykańczania.

Trzech piłkarzy, których poleciłbym do obserwacji komuś, kto nie ogląda Serie A to…

Albert Gudmundsson z Fiorentiny, Mateo Retegui z Atalanty oraz Ademola Lookman, jego kolega klubowy. Gasperini go pięknie odrestaurował. W sumie dam jeszcze jednego – Moise Kean. Ależ on ma dynamit w nogach we Florencji. U nich nie ma nic z przypadku.

Panie Piotrze, bardzo dziękuję za rozmowę

– Ja również!

Rozmawiał: Marcin Ziółkowski

Futbolowy romantyk, z Milanem wierny po porażce, a zdziwiony po zwycięstwie. Spokrewniony z synem koleżanki Twojej matki. To ten typ człowieka, który w aplikacji z wynikami na żywo ma gwiazdkę przy drużynie z Tajlandii czy Indonezji. Napędzany benzyną miłośnik ofensywnego futbolu Hansiego Flicka.

Betters baner na start