„I tak się powoli żyje na tej wsi”. Mamy Euro i… co dalej?

20.11.2019

13 października, Stadion Narodowy w Warszawie, Polska bo bramkach Przemysława Frankowskiego i Arkadiusza Milika pokonuje Macedonię 2:0. Efekt? Upragniony awans na EURO 2020 na dwie kolejki przed końcem eliminacji. Naród ogarnia zachwyt, w ciemny kąt odrzucane są zarzuty, że w grze wciąż bardzo duże braki, że styl nie ten, że dalej jest tak, jak było. W końcu „zadanie wykonane, trzeba świętować”…

Ok – cel był jasny i jego zrealizowanie można uznać za plus. Problem jednak w tym, że doświadczyliśmy takiej atmosfery i takiego linczu tych, którzy śmieli narzekać po „wielkim awansie”, że sami prawie uwierzyliśmy, że jest świetnie. A czy naprawdę jest? Analizując wszystkie „za” i „przeciw”, zdecydowanie nie mamy podstaw do przesadnego entuzjazmu.

Dlaczego? Przede wszystkim z uwagi na format turnieju i samych eliminacji, który w ostatnich latach wyraźnie się zmienił. O prawdziwym boju mogliśmy mówić choćby w kontekście walki o EURO 2008, na które pojechało 16 drużyn. Wtedy, rywalizując w ośmiozespołowej grupie eliminacyjnej m.in. z Portugalią, Serbią, Belgią czy Finlandią, musieliśmy wspiąć się na wyżyny umiejętności i możliwości, czasem wykorzystując prezenty od losu. To wtedy znaleźliśmy się na pierwszym miejscu, ale najlepsza czwórka zamknęła się w różnicy czterech oczek. To były zmagania, które mogliśmy nazwać eliminacjami z prawdziwego zdarzenia.

O EURO 2012 nie wspominamy, bo jako współgospodarz mieliśmy zapewniony udział. Kiedy inni się bili, my spokojnie szlifowaliśmy formę (przynajmniej teoretycznie) w kolejnych sparingach. Przed turniejem we Francji zadanie było już dużo, dużo prostsze – w nowej formule na mistrzostwach miały zagrać nie 16, a 24 reprezentacje. Jednak także wtedy mogliśmy czuć ogromną presję, bo poza Niemcami, czyli pewniakiem do awansu, musieliśmy toczyć zażarte boje m.in. z Irlandią czy Szkocją. Aż do ostatniej kolejki ważyły się losy awansu, mimo świetnej formy całej kadry i fenomenalnej skuteczności Roberta Lewandowskiego. Gdybyśmy 11 października 2015 roku przegrali u siebie z „Zieloną Armią”, nasz najlepsza od wielu lat reprezentacja o wyjazd do Francji musiałaby bić się w barażach.

Leciutkie przedbiegi

Obecnie – z całym szacunkiem – eliminacje nie są niczym emocjonującym, ani nawet szczególnie ważnym. Skończyły się czasy, w których przebrnięcie przez nie znaczyło o sile. Jakiś czas temu głośno było o możliwym scenariuszu, według którego przegrywając „X” ostatnich meczów i zajmują przedostanie miejsce, wciąż mielibyśmy zapewnione baraże (wyznacznikiem Liga Narodów). Wszystkie zmiany wprowadzane przez UEFA sprawiają, że eliminacje z prawdziwego zdarzenia rozpoczynają się dopiero… w fazie grupowej turnieju. Obecnie by się do niego NIE zakwalifikować, trzeba być mocno przeciętnym, by nie powiedzieć, że bardzo słabym. Kadra Jerzego Brzęczka, „budowana” od lata 2018 roku, na swojej drodze miała naprawdę niezbyt wymagających rywali. Austria? Uważana za mocną chyba tylko ze względu na Davida Alabę, na międzynarodowy turniej zakwalifikowała się dopiero w 2016 roku (po raz pierwszy od MŚ 1998), po wspomnianych wcześniej zmianach. EURO 2008 nie liczymy, bo była współgospodarzem. Słowenia? W XXI wieku na Euro jeszcze nie grała, a ostatnim jej przebłyskiem było zakwalifikowanie się na mundial w RPA. O Macedonii czy Izraelu nie wspominamy, bo te ekipy powinny być dla nas jedynie formalnością.

Być może stwierdzicie, że za dużo wymagamy, że nie doceniamy rywali i się wywyższamy. Spójrzcie jednak na to od innej strony – od strony zawodników, których wreszcie po latach mamy w drużynie narodowej. „Dziewiątka” w najlepszej obecnie formie na świecie, bramkarz Juventusu, zawodnicy Napoli, filar Lokomotivu, nadzieja Milanu, a wszystko poparte innymi solidnymi graczami występującymi w Europie. Myśląc o osiągnięciu czegoś na turnieju głównym, a nie tylko o udziale w nim, wręcz musimy pokazywać się z lepszej strony. Powiecie, że przecież spokojnie zdobyliśmy pierwsze miejsce, że bilans 8-1-1 to świetny wynik, a słabsze mecze zdarzają się wszystkim, w tym Anglii, Holandii, Francji i reszcie czołowych ekip. To prawda. Im jednak mecze, które trudno oglądać, się zdarzają. U nas zdarza się, że wyglądamy na murawie nieźle. To zasadnicza różnica.

Ekscytowanie się awansem i pomijanie braku pomysłu na grę, przy potencjale, jakim dysponujemy, jest jak cieszenie się, że Ferrari po prostu dojechało do mety, mimo że powinno bić się z najlepszymi. Robienie czegoś na pół gwizdka nigdy nie powinno być satysfakcjonującym rozwiązaniem, a wydaje się, że u nas stało się normą. Jerzy Brzęczek, jak doskonale wiemy, kadrę objął ponad rok temu. Nie będziemy liczyć, ile razy podczas tego okresu usłyszeliśmy „stylu może i nie ma, ale na razie najważniejsze są wyniki”. Podobne słowa padały nie tylko z ust kibiców, ale także zawodników i osób blisko związanych z kadrą. Czy tak powinno być?

„Jakoś to będzie”

Już podczas meczu z Włochami w ramach Ligi Narodów, zremisowanego 1:1, widzieliśmy zalążki dobrej gry. Czyli krótko mówiąc – da się. Przy odpowiedniej obsadzie wiadomych stanowisk, te zalążki powinny być dopieszczane i sukcesywnie stawać się czymś stałym, pewnym. Tymczasem my dalej jesteśmy na etapie pt.: „Szału nie ma, ale czasem wygląda to nieźle”. Pytanie brzmi – ile można? Czy by zacząć myśleć potrzebujemy kolejnego żenującego występu na turnieju głównym? Liczyć, że wspomniane zalążki, które widzieliśmy na tle przeciętnych drużyn, nagle „zarybią” w meczach z tymi najlepszymi? Chyba nie tędy droga.

„I tak się powoli żyje na tej wsi”, chciałoby się rzec. „Wsią” w tym przypadku jest oczywiście nasza polska mentalność (w tym na najwyższych szczeblach), zakładająca, że wszystko będzie dobrze, że wyniki są najważniejsze, że nie musimy wyjść poza schematy, których trzymamy się od dawna (polscy selekcjonerzy) i w końcu coś samo zaskoczy. W 2016 roku wiele osób twierdziło, że gdyby udało się nam ograć Portugalię, finał byłby nasz. Przy sprzyjających wiatrach być może tak by się stało, ale to wciąż byłaby historia do „sensacji XXI wieku”. Nie mamy potencjału do „tiki taki”, ale mamy potencjał do gry wypracowanym, pewnym stylem. Czy Jerzy Brzęczek przez ostatni rok wypracował jakikolwiek, który możemy dostrzec gołym okiem, który daje pewność, że na Euro pójdzie nam choćby przyzwoicie? Odpowiedzcie sobie na to sami…